„Za każdym razem muszę udowadniać, że jestem człowiekiem”. Białoruska rodzina z polskimi korzeniami od czterech lat walczy o legalny pobyt w Polsce

Rodzina Białorusinów – Mila i Gleb (imiona zostały zmienione) – przyjechała do Polski w 2021 roku w poszukiwaniu stabilizacji i bezpieczeństwa. Od tamtej pory ich życie to ciągła walka z biurokracją. Już prawie cztery lata próbują udowodnić urzędnikom we Wrocławiu, że mają prawo do stałego pobytu w Polsce – oboje mają polskie korzenie. Do tej pory jednak żaden z członków rodziny nie otrzymał wymaganych dokumentów. Swoją historią Mila podzieliła się z MOST.

Wyjechali śladem starszych dzieci

Przed wyjazdem Mila pracowała jako kierowniczka sklepu, a jej przyszły mąż Gleb prowadził działalność gospodarczą: naprawiał samochody, montował okna, razem ze wspólnikiem działał w branży transportowej w krajach sąsiednich.

Ostatnie lata na Białorusi były dla nich obojga pełne napięcia. Gleb aktywnie wspierał protesty w 2020 roku: robił sobie zdjęcia z flagami, wypowiadał się publicznie, obserwował kanały, które później uznano za „ekstremistyczne”.

Zarówno Mila, jak i Gleb mają dorosłe dzieci z poprzednich związków. W czasie niestabilnej sytuacji politycznej starsi synowie Gleba zdecydowali się na emigrację do Polski – i to Gleb zaproponował Mili, by do nich dołączyli.

– Pomyślałam: co mam do stracenia? – wspomina Mila.

Ona i Gleb mają polskie pochodzenie. Jednak żadne z nich nie posiadało Karty Polaka – dokumentu potwierdzającego przynależność do narodu polskiego. Na początku nie planowali wyjazdu z ojczyzny, a później uznali, że wybiorą szybszą ścieżkę.

Gleb otrzymał wizę pracowniczą i wyjechał jako pierwszy. Mila i jej córka z pierwszego małżeństwa – Ola – dołączyły później. Również na podstawie wiz pracowniczych. Myśleli, że przyjadą tylko na kilka miesięcy – by zobaczyć, czy uda się ułożyć życie na nowo. Starszy syn Mili został na Białorusi.

W Polsce zawarli związek małżeński i urodził się ich wspólny syn

W sierpniu 2021 roku Mila, Gleb i Ola ostatecznie przeprowadzili się do Wrocławia i zaczęli przygotowania do złożenia wniosków o pobyt stały z tytułu polskiego pochodzenia.

— Od razu zaczęliśmy kompletować dokumenty, robiliśmy tłumaczenia, wszystko przygotowywaliśmy sami — wspomina Mila.

W grudniu 2021 roku cała trójka złożyła wnioski.

W czasie oczekiwania Mila i Gleb doczekali się wspólnego syna – Maksyma. Para zawarła związek małżeński w Polsce.

W związku z wojną terminy zostały przedłużone

Mały Maksym znalazł się w najtrudniejszej sytuacji. Jedynym dokumentem, jaki posiadał, był akt urodzenia. Rodzice próbowali włączyć go do swojego postępowania o pobyt, ale wniosek został zwrócony – dziecko nie miało paszportu. A rodzice bali się wracać na Białoruś, by go wyrobić.

Tymczasem postępowania w sprawie pobytu pozostałych członków rodziny również utknęły. W międzyczasie w Polsce wprowadzono możliwość przedłużania terminów rozpatrywania wniosków legalizacyjnych. Decyzja ta była związana z wojną w Ukrainie – napływ uchodźców sparaliżował pracę urzędów ds. cudzoziemców. Województwo dolnośląskie, gdzie osiedliła się rodzina, było jednym z najbardziej przeciążonych.

Po pewnym czasie Mila otrzymała z urzędu ds. cudzoziemców informację, że jej dokumenty zostały skierowane do weryfikacji autentyczności. Od tego momentu przez długi czas nie było żadnego postępu w jej sprawie.

Sprawa Mili

W końcu, w październiku 2024 roku, Mila została zaproszona na rozmowę w sprawie wniosku o pobyt stały. Spotkanie trwało ponad trzy godziny. Jak twierdzi, podczas rozmowy potwierdziła zarówno swoje polskie pochodzenie, jak i związki z Polską oraz zamiar pozostania w kraju.

Wkrótce jednak otrzymała decyzję odmowną. Powodem był brak apostille na archiwalnych zaświadczeniach potwierdzających polskie korzenie.

Z pomocą krewnych udało się jej zdobyć odpowiednie dokumenty z apostille na Białorusi. Złożyła więc odwołanie od odmowy wydania karty stałego pobytu do Urzędu ds. Cudzoziemców w Warszawie – i wygrała. W decyzji urząd wskazał, że sprawę należy zwrócić do Wrocławia i dokładnie rozpatrzyć w świetle dostarczonych dokumentów z apostille.

Wydawało się, że to długo wyczekiwane zwycięstwo. Jednak postępowanie ponownie utknęło i wciąż nie ma ostatecznej decyzji.

— Już naprawdę nie wiem, ile jeszcze trzeba czekać. Warszawa odesłała sprawę, a we Wrocławiu — cisza — mówi Mila. — Chciałabym po prostu żyć normalnie i nie bać się, że jutro mnie wyrzucą.

Aby mieć choć jakiś dokument, Mila równolegle złożyła wniosek o pobyt czasowy w Legnicy — innym mieście województwa dolnośląskiego — z nadzieją, że w ten sposób szybciej uzyska przynajmniej dostęp do rynku pracy.

Sprawa Gleba

Sprawa Gleba również przez długi czas nie posuwała się do przodu. Nie otrzymał decyzji odmownej — po prostu przez cały czas brakowało rozstrzygnięcia. W końcu złożył pozew przeciwko urzędowi, który nie rozpatrzył sprawy w terminie. I wygrał. Sąd uznał pięć naruszeń i nakazał rozpatrzenie wniosku Gleba w ciągu 30 dni oraz wypłatę odszkodowania — 1500 złotych.

— Tak się cieszyliśmy — wspomina Mila.

Okazało się jednak, że przedwcześnie. Urząd złożył apelację — i sprawa ponownie utknęła, tym razem w Warszawie. W międzyczasie wygasła ważność białoruskiego paszportu Gleba.

Rodzina miała też kolejne powody, by nie wracać na Białoruś — nawet po nowy paszport.

— Mój syn, gdy odbywał służbę wojskową, był kilkakrotnie przesłuchiwany. Wzywano go i pytano tylko o mnie: gdzie jestem, co robię, dlaczego nie wracam? Później dzwonił i mówił: „Nawet nie próbujcie wracać. Interesują się wami, będą was szukać”.

W efekcie Gleb postanowił złożyć wniosek o ochronę międzynarodową.

Sprawa Oli

Ola to jak dotąd jedyna osoba w rodzinie, która otrzymała jakikolwiek dokument. Przyznano jej roczny pobyt czasowy na podstawie studiów — decyzję wydano już w grudniu 2024 roku. Ale samej plastikowej karty nie udało się odebrać.

— Minęło już siedem miesięcy od dnia wydania decyzji. Gdy osobiście przyszłam do urzędu, nie uzyskałam żadnej informacji o karcie — opowiada Mila. — Od razu złożyłam skargę. I dopiero wtedy, dosłownie po tygodniu, wyznaczono nam termin odbioru karty.

Sprawa Maksyma

Ponieważ Maksym, który urodził się już w Polsce, nie ma żadnego dokumentu tożsamości, został dołączony do wniosku Gleba o ochronę międzynarodową.

— Bo on teraz w ogóle jest nikim — tłumaczy Mila. — Ani paszportu, ani karty pobytu — nic.

„Tkwimy w prawnym impasie”

Biurokratyczna walka już dawno wykroczyła poza dokumenty. Wpływa dosłownie na wszystko — od pracy i przedszkola po konta bankowe.

— Po prostu nie istniejemy — mówi Mila. — Dziecka nie chcą przyjąć do zwykłego przedszkola — bez meldunku i dokumentów. Mąż ma 53 lata, pracuje po 12 godzin, dojeżdża 45 kilometrów w jedną stronę i jest w zasadzie uwięziony na swoim stanowisku: bez dokumentów nie może zmienić pracy, chociaż z jego doświadczeniem zarabiałby dwa razy więcej. Tkwimy w prawnym impasie.

Mila również nie może znaleźć pracy. Choć jej pobyt w Polsce jest legalny na czas rozpatrywania sprawy, pracodawcy nie chcą ryzykować.

— Przychodzę: siedzą Polka, Ukrainka i ja. No i kogo wybiorą? Oczywiście nie Białorusinkę bez dokumentów — mówi z żalem.

Żeby nie siedzieć bezczynnie, Mila zaczęła pomagać mężowi przy remoncie domu, który udało im się kupić w Polsce.

— Mąż mnie wszystkiego nauczył. Tynkuję, kładę płytki, robię podłogi.

„W systemie świecicie się na czerwono”

Bez dokumentów nie można nawet założyć konta bankowego.

— W banku powiedziano mi wprost: „W systemie świecicie się na czerwono”.

Mila się nie poddaje: dokumentuje każdy krok w sprawie, dosyła dodatkowe załączniki, przypomina urzędnikom o swojej sprawie, pisze zapytania.

— Wszystko już składam w kilku egzemplarzach — mówi. — Nauczyła mnie tego jedna kobieta, która przeszła przez to samo piekło. W domu ma szafkę z dokumentami. Teraz i ja tak mam. Bez tego nie da się przetrwać.

Obecnie Mila czeka na rozpatrzenie dwóch swoich spraw — o pobyt stały z tytułu pochodzenia oraz o pobyt czasowy.

— Chcę po prostu, żebyśmy mogli żyć spokojnie. Bez upokorzeń. Bez konieczności udowadniania za każdym razem, że jestem człowiekiem, a nie kimś „niewłaściwym” — mówi Mila. — Chcę, żeby moje dzieci miały przyszłość. Po to tu przyjechaliśmy.

„Jako mama błogosławię cię, synu”. Poszliśmy na Marsz Równości we Wrocławiu

W czerwcu w wielu polskich miastach odbywają się Marsze Równości, czyli parady równości. We Wrocławiu 7 czerwca w marszu wzięło udział około 10 tysięcy osób — i to mimo ulewnego deszczu. Białorusini mieszkający w mieście również zorganizowali własną platformę. Dziennikarka MOST przeszła ulicami Wrocławia w kolumnie marszu i poznała opinie zarówno jego uczestników, jak i tych, którzy próbowali mu przeszkodzić.

Tradycja obchodzenia Miesiąca Dumy LGBT+ w czerwcu sięga 1969 roku — to właśnie wtedy w USA miała miejsce seria tzw. zamieszek w Stonewall. Uznaje się je za pierwszy przypadek zorganizowanego oporu osób LGBT+ wobec systemu prześladowań.

Prawie wszystkie wrocławskie marsze zaczynają się w miejscu o symbolicznym znaczeniu — na placu Wolności. Wysiadamy z tramwaju i rozglądamy się, w którą stronę iść. Uśmiechnięci mężczyźni z tęczowymi bransoletkami wyraźnie zmierzają na marsz — decydujemy się iść za nimi.

Im bliżej placu, tym więcej policji. Niebieskie światła radiowozów rozświetlają całą ulicę.

Docieramy na miejsce około godziny 13 — akurat odsłaniana jest kolejna figurka krasnala. Niewielkie rzeźby krasnali to znak rozpoznawczy Wrocławia. Rozsiane po całym mieście, symbolizują szacunek wobec różnych zawodów i grup społecznych. Nowy wrocławski krasnal to „Człowiek Równości” — z dumnie uniesioną głową i powiewającą tęczową flagą.

Krasnal
Krasnal symbolizujący Człowieka Równości. Fot. MOST

W szeregu ustawiono namioty organizacji praw człowieka i różnych inicjatyw — dla osób transpłciowych, dla par LGBT+ powyżej 60. roku życia. W jednym z namiotów można anonimowo i bezpłatnie wykonać testy na HIV, kiłę i wirusowe zapalenie wątroby. Na miejscu rozdawane są również środki ochrony i lubrykanty. W innych stoiskach sprzedawane są tęczowe przypinki i tematyczna literatura. Za darmo serwuje się wodę z ogórkiem, cytryną lub miętą.

Deszcz zaczyna nieprzyjemnie siąpić, przez co ludzie zbierają się dość powoli. Około godziny 13 pod sceną stoi zaledwie około stu osób.

Wrocław
Kolejka do anonimowych testów na HIV, kiłę i wirusowe zapalenie wątroby. Fot. MOST

Po co Polakowi biało-czerwono-biała flaga?

Jeden z uczestników marszu trzyma drzewiec, na którym powiewa biało-czerwono-biała flaga. Mężczyzna przedstawia się jako Jakub, ale z uśmiechem dodaje, że można mówić na niego Jasza, bo „trochę mówi po białorusku”. Sam jest Polakiem.

— Zabieram ze sobą biało-czerwono-białą flagę wolnej Białorusi jako symbol oporu wobec krwawego dyktatora Łukaszenki, który — jak wiadomo — jest też wielkim homofobem — tłumaczy Jakub. Dodaje, że po raz pierwszy przyszedł z tą flagą na marsz w 2021 roku i od tego czasu spotyka tu wielu Białorusinów. — Dla mnie najważniejsze jest przypominanie o prawach człowieka. Ich łamanie to prosta droga do faszyzmu. Łukaszenka doszedł do władzy w 1994 roku, a już dwa lata później podporządkował sobie sądy (reforma konstytucyjna z 1996 roku osłabiła niezależność sądownictwa i w dużej mierze podporządkowała je władzy wykonawczej — przyp. MOST). Od tamtej pory krok po kroku niszczył demokratyczne instytucje. Za wiersze przeciwko dyktatorowi można było trafić do więzienia. Protestowanie przeciwko temu jest czymś naturalnym. A Marsz Równości to właśnie moment, żeby to pokazać.

Jakub ma również wiele zastrzeżeń wobec polskich władz. Z niepokojem mówi o zwycięstwie Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich, którego popiera konserwatywna partia Prawo i Sprawiedliwość.

— Dla mnie ten wybór był katastrofalny. Nie sądzę, by podpisał jakąkolwiek ustawę wspierającą osoby LGBT (w Polsce opracowano projekty ustaw o związkach partnerskich osób tej samej płci, ale ich los pozostaje niepewny — przyp. MOST). I choć teoretycznie coś da się przepchnąć przez rozporządzenia rządu, w obecnym rządzie jest wiele osób o prawicowych poglądach, które będą wszystko blokować — uważa Jakub. — Trzeba się temu sprzeciwiać — także na Marszach Równości.

Marsz Równości we Wrocławiu
Marsz Równości we Wrocławiu. 7 czerwca 2025. Fot. MOST

„Nie rozumiem tych, którzy mówią: ‘Walczyliśmy o wartości demokratyczne, ale nie o to’”

Wśród udekorowanych platform, z których przemawiają aktywiści, łatwo dostrzec tę białoruską. Widnieje na niej duży napis „Каханне” (Miłość), nietypowa flaga — „Pogoń” na tęczowym tle — oraz drag queen, czyli mężczyzna występujący w kobiecej roli.

Wkrótce podchodzą Anastazja i Iryna — brały udział w przygotowaniu platformy. Anastazja opowiada, że białoruska platforma na Marszu Równości pojawia się już po raz czwarty.

— Organizujemy różne wydarzenia, pracujemy z młodzieżą, z kobietami, z białoruską społecznością LGBTQ+ tutaj, we Wrocławiu — dodaje Iryna. — Uznałyśmy, że skoro nie możemy robić tego otwarcie na Białorusi, to musimy robić to tutaj, w Polsce.

LGBT
Iryna i Anastazja. Fot. MOST

Nawet wśród rodaków nie brakuje przeciwników łączenia biało-czerwono-białej i tęczowej flagi. Z takim zarzutem do dziewczyn podeszła grupa młodych osób ubranych na czarno — i to właśnie w dniu Parady. Rozmówczynie są przekonane, że była to prowokacja.

— W 2020 roku wychodziłyśmy na ulice w imię wolnej Białorusi, w obronie praw człowieka. I dziś wiemy, że prawa muszą obowiązywać wszystkich — zarówno większość, jak i mniejszość. Nie rozumiem ludzi, którzy mówią: „Walczyliśmy o wartości demokratyczne, ale nie o to”. To po prostu brak wiedzy, brak doświadczenia — mówi stanowczo Anastazja.

„Jako mama błogosławię cię, synu. I ciebie też, synu”

Mimo coraz silniejszego deszczu, uczestnicy gromadzą się pod sceną. Wszystkie wystąpienia są tłumaczone na język migowy.

Na scenę wchodzi Marcin i przedstawia publiczności swojego chłopaka Alexa. Nagle klęka na jedno kolano i oświadcza się. Plac eksploduje entuzjazmem. Gdy pierwsze emocje opadają, Alex również wyciąga pierścionek — i także oświadcza się swojemu partnerowi. Obaj są w szoku, ale wymieniają się pierścionkami i całują.

Na razie to raczej symboliczny gest — Polska nie rejestruje ani nie uznaje małżeństw jednopłciowych.

Marcin i Alex
Marcin i Alex oświadczają się sobie nawzajem. Fot. MOST

Na scenę z uśmiechem wychodzi mama Marcina.

— Jako mama błogosławię cię, synu. I ciebie też, synu — mówi.

Później w wywiadzie dla telewizji TVN24 dodaje:

— Chciałabym, żeby mój syn miał takie same prawa, jakie ja miałam, kiedy wychodziłam za mąż za swojego męża.

„Nie jesteśmy obywatelami drugiej kategorii”

Dla uczestników ważne jest to, że w wydarzeniu biorą udział przedstawiciele władz.

— Wrocław staje się miastem, w którym każdy może być sobą — bez strachu, z podniesioną głową i dumą — mówi aktywistka i pełnomocniczka prezydenta Wrocławia ds. równego traktowania Alina Szeptycka.

Podkreśla, że to już siódmy Marsz Równości odbywający się pod patronatem prezydenta miasta, a Wrocław jest oficjalnym partnerem wydarzenia.

— Nie jesteśmy obywatelami drugiej kategorii. Nasze prawa i nasze bezpieczeństwo nie mogą być wiecznie odkładane na później. Nie ma nic ważniejszego niż bezpieczne i godne życie każdego z nas — zaznacza.

W pewnym sensie rozwiewa też obawy Jakuba:

— Zawsze idziemy w stronę równości, wolności i praw człowieka — niezależnie od wyników wyborów, niezależnie od tego, co nas otacza.

Marsz Równości we Wrocławiu
Marsz Równości we Wrocławiu. 7 czerwca 2025. Fot. MOST

„Głuche lesbijki zamawiają głuche dzieci” i inne lęki homofobów

Gdy ze sceny wciąż płyną ostatnie przemówienia przed rozpoczęciem marszu, na plac zaczynają się schodzić przeciwnicy osób LGBT+. Małe grupki pojawiają się jakby znikąd. Na transparentach — budzące grozę hasła i grafiki. Jeden z nich opowiada o parze głuchych lesbijek, które „zamówiły” sobie głuche dziecko.

Większość uczestników nie zwraca na nich uwagi. Bębniarki dalej wybijają rytm, zgromadzeni tańczą i śpiewają. Niektórzy robią zdjęcia protestującym — wygląda na to, że nikt nie traktuje ich poważnie.

Transparent przeciwników marszu
Transparent przeciwników marszu. Fot. MOST

W końcu o 14:45 przemówienia dobiegają końca i rozpoczyna się sam marsz — kolumna rusza z placu Wolności. Pochód otwiera grupa z transparentem „Równość bez granic”, za nimi jedna po drugiej wyruszają platformy, a za nimi płynie wielotysięczny tłum ludzi. Białoruska platforma należy do najbardziej energetycznych: bańki mydlane, muzyka, taniec.

Białoruska platforma. Fot. MOST

Niektórzy przeciwnicy osób LGBT ustawili się przy krawędziach trasy marszu. W okolicach ulicy Jana Pawła II chłopak i dziewczyna trzymają transparent z przekreśloną tęczową flagą i napisem „Stop pedofilii”. Od uczestników marszu oddziela ich policyjny bus i kilku funkcjonariuszy w kaskach.

Z głośników przeciwników słychać hasła o tym, że „małżeństwa jednopłciowe są niepotrzebne”, a LGBT „to aborcja, pedofilia i masturbacja”. Trudno zrozumieć logikę tego przekazu — kolumna reaguje na niego raczej obojętnie, niektórzy tylko lekko się uśmiechają.

Przeciwnicy marszu
Przeciwnicy marszu. Fot. MOST

„Mamy prawo do miłości”

Tatsiana idzie ulicami Wrocławia z biało-czerwono-białą flagą na ramionach. Obok niej Uljana z Ukrainy.

— Jesteśmy tutaj po to, żeby wspierać swoich ludzi — mówi Tatsiana.

— Żeby bronić naszych praw, żebyśmy nie musiały się bać, co pomyśli społeczeństwo, kiedy pokażemy się publicznie — dodaje Uljana.

Dla Polki Roro udział w marszu to akt wolności.

— W moim otoczeniu jest dużo homofobii. Dla mnie to wydarzenie to wsparcie dla innych ludzi, ale też dla mnie samej — żebym mogła być sobą. Pokazać sobie i innym, że mamy prawo do miłości — mówi. — W moim rodzinnym mieście wszystko jest bardziej ukryte, ale we Wrocławiu mamy wsparcie. Tutaj mamy swoją platformę — z przyjaciółmi, którzy mówią: „Możesz być sobą”.

Roro
Roro. Fot. MOST

Gdy kolumna wraca na plac Wolności, szeregi uczestników zaczynają się przerzedzać. Większość namiotów jest już złożona, ale ten, w którym można bezpłatnie i anonimowo wykonać testy na HIV, nadal działa. Przed wejściem ustawia się wyraźna kolejka — głównie młodych ludzi.

Tymczasem uczestnicy rozchodzą się po mieście. W kawiarniach, sklepach, na ulicach — wszędzie uśmiechnięci ludzie w kolorowych strojach, z tęczowymi parasolkami, symbolami i brokatem. Choć niebo pozostało szare, tęcza i tak była wszędzie.

Marsz Równości we Wrocławiu
Marsz Równości we Wrocławiu. 7 czerwca 2025. Fot. MOST

„Przez 14 dni gotowałam wywary”. Odwiedziliśmy białoruski Festiwal Chłodnika we Wrocławiu

We Wrocławiu po raz pierwszy odbył się Festiwal Chłodnika — wydarzenie, które 31 maja zgromadziło Białorusinów wokół talerza tradycyjnej potrawy. Goście mogli samodzielnie skomponować chłodnik, wziąć udział w konkursach, posłuchać historii o pochodzeniu dania — i przez chwilę poczuć się jak w domu. Dziennikarka MOST była na miejscu i rozmawiała z uczestnikami oraz organizatorami wydarzenia.

„To przecież miejsce mocy”

Gdy w parku Klecińskim zauważamy ludzi siedzących na kocach i zajadających się warzywami, wiemy, że trafiliśmy pod właściwy adres. Niektórzy rozmawiają, inni po prostu łapią słońce. Atmosfera — przytulna i domowa.

Barys przyszedł na festiwal jako zwykły uczestnik, ale wkrótce wciągnął się w przygotowania.

— To bardzo ciekawe wydarzenie, które łączy i zbliża ludzi. Mieszkam niedaleko i nie miałem szans, żeby nie przyjść. Staram się nie opuszczać żadnej imprezy, bo nawet gdy mieszkałem na Białorusi, nie było tam takiej różnorodności wydarzeń — opowiada Barys.

Przyznaje, że przyszedł nie tyle na festiwal kulinarny, co do przestrzeni, w której „czujesz, że jesteś na swoim miejscu”.

— To przecież miejsce mocy — wskazuje wokół siebie Barys. — Takie drzewa tutaj, stuletnie, może nawet dwustuletnie. Te zapachy wiosny…

„Postanowiliśmy: zróbmy wersję demo”

Organizacja festiwalu rozpoczęła się dosłownie trzy tygodnie przed wydarzeniem. Pomysł wyszedł od historyka Aleśa Biełego — to on zaproponował wspólnocie „Białorusini Wrocławia” zorganizowanie niewielkiego pikniku poświęconego chłodnikowi.

— Mieliśmy bardzo mało czasu. Postanowiliśmy: zróbmy wersję demo. Skromne święto — zobaczymy, czy w ogóle ktoś się zainteresuje. Początkowo przyszło około dziesięciu osób, niemal wszyscy z ekipy organizacyjnej. Było trochę nerwowo, że nikt więcej nie dotrze — przyznaje Weranika, organizatorka festiwalu.

Ale ludzie jednak przyszli — więcej, niż się spodziewali. Przygotowano około 70 porcji chłodnika, maksymalnie na setkę — i wszystko się rozeszło, ale nikt nie został z pustym talerzem. Najszybciej zniknął chłodnik z burakami, zauważyła Weranika. Choć właśnie jego było najwięcej, to skończył się jako pierwszy.

Organizatorzy postanowili połączyć kilka formatów: oprócz pikniku z chłodnikiem, na gości czekał miniwykład o historii potrawy oraz konkursy. Oddzielnie działała strefa, w której każdy mógł samodzielnie skomponować swój chłodnik — z burakami, zieleniną, jajkiem, śmietaną i innymi składnikami. W efekcie mogły powstać dziesiątki, jeśli nie setki wariantów tej samej potrawy — w zależności od smaku, przyzwyczajeń z dzieciństwa i kulinarnych odkryć na emigracji. Obok rozdawano gotowe porcje do degustacji.

— Chcieliśmy zrobić coś prostego, ale spójnego: i o jedzeniu, i o tradycji, i o naszych ludziach — mówi Weranika.

Podczas naszej rozmowy goście wciąż przychodzą. Główny bohater festiwalu — chłodnik — już się skończył, ale gości witają z uśmiechem i proponują warzywa, których zostało jeszcze całe wiadro.

„Na najbliższy rok, chyba już się najadłam chłodnika”

Dla Weraniki przygotowania do festiwalu wiązały się z kulinarnymi eksperymentami. Mówi, że aby wybrać trzy podstawy chłodnika, przez dwa tygodnie testowała różne warianty, porównywała i dopracowywała smak do ideału.

— Przez 14 dni robiłam różne wywary, próbowałam różne przepisy i wszystko degustowałam. Na najbliższy rok, chyba już się chłodnika najadłam — śmieje się.

Jej faworytem został chłodnik na szczawiu z musztardą, zieleniną i śmietaną — prosty, ale o charakterystycznym kwaśno-pikantnym smaku.

Jak chłodnik podawano w bogatych domach

Tacciana, jedna z uczestniczek festiwalu, szczególnie zapamiętała wykład o historii chłodnika.

— Była taka mini-ankieta podczas wykładu, od razu przyciągnęło to ludzi. I taka zagadka mi utkwiła w pamięci: przyjechał król, podano mu chłodnik. I co do niego dodano, że tak się zasmucił? — wspomina Tacciana. — Okazało się, że to był lód. Ciekawe — w bogatych domach tak właśnie go serwowano.

„Chłodnik to smak rodzinnego domu”

Zauważamy, że wielu gości festiwalu ma na sobie ubrania w przyjemnych odcieniach różu, zieleni lub bieli — jakby same potrawy zamieniły się w ludzkie postacie. Okazuje się, że na miejscu odbywa się konkurs strojów w kolorach chłodnika. Alesia (imię zmienione) przyszła w różowej spódnicy i bluzce — idealnie wpisujących się w barwy bohatera dnia.

Dla tej kobiety festiwal był jednak czymś znacznie głębszym niż tylko wizualny performance czy jedzenie.

— Kiedy zobaczyłam zapowiedź wydarzenia, poczułam ogromną wdzięczność dla ludzi, którzy postanowili je zorganizować — to jak „proste słowa i proste rzeczy” — domowe ciepło i przytulność — opowiada Alesia. — Swoją drogą, odkąd jestem na emigracji, ani razu go nie gotowałam — a to była świetna okazja, by przypomnieć sobie smak tej tradycyjnej białoruskiej potrawy.

W domu Alesi chłodnik podawano z pieczonymi ziemniakami.

— Chłodnik to smak dzieciństwa, rodziców, domu rodzinnego, tradycji, szczypiorku i koperku z ogródka, zapachu ogórków roznoszącego się po całym domu i tego, że do chłodnika zawsze muszą być smażone ziemniaki — kontynuuje. — My jedliśmy go właśnie tak. Wiem, że jest tradycja gotowania chłodnika na kefirze, ale mi to nie smakuje, bo mama zawsze robiła go na wodzie i śmietanie.

hłodnik
Zdjęcie z archiwum organizatorów

Sekret w occie

Oprócz konkursu strojów, podczas festiwalu wybierano również najlepszy chłodnik. Goście degustowali dania przygotowane przez uczestników i głosowali na najsmaczniejszy wariant. Zwyciężyła Nadzieja. Cieszy się szczerze, że wzięła udział — i z łatwością zdradza sekret swojego firmowego przepisu.

— Wydaje mi się, że mój sekret tkwi w occie — mówi. — Mało kto to lubi, ale polecam spróbować dodać odrobinę octu dla pikanterii. Ale mam wrażenie, że chłodnika nie da się przygotować niesmacznie.

Szczególnie zaskoczył ją jeden ze składników użytych przez inną uczestniczkę — i teraz Nadzieja planuje wypróbować ten wariant w domu.

— Wcześniej nie słyszałam, że do chłodnika można dodać cytrynę — dziwi się Nadzieja. — A dziewczyna, która brała udział razem ze mną, dodała cytrynę — i bardzo mnie to zaciekawiło. Następnym razem na pewno spróbuję.

Jakby w białoruskim parku

Kiedy wychodzimy z festiwalu, w parku wciąż jest sporo ludzi. Przechodząc obok, tu i tam słyszymy znajome słowa — słychać raz rosyjski, raz białoruski. Przez chwilę wydaje się, że to nie Wrocław, a zwykły białoruski park, gdzie wieczorny plan jest jeden — ugotować chłodnik.

I dopóki w Polsce można jeszcze znaleźć koper i buraczki, białoruskie lato będzie trwać.

Zaczął od ramy dla dziewczyny. Białorusin w Polsce tworzy customowe rowery warte tysiące euro

Ilja zbudował swoją pierwszą ramę rowerową siedem lat temu, mając zaledwie 19 lat. Chciał pomóc dziewczynie – i tak to się zaczęło. Najpierw realizował zamówienia indywidualne na Białorusi, a potem przeniósł się do Polski i założył we Wrocławiu warsztat Oduwan, gdzie projektuje ramy i tworzy rowery dopasowane do stylu jazdy i anatomii klientów. O tym, jak przerobić pasję w biznes i czy uda się podbić polski rynek, MOST porozmawiał z Ilją oraz Antonem – dyrektorem operacyjnym pracowni.

Ilja od dziecka otaczał się metalem – jego ojciec jest kowalem, a on sam trenował motocross, gdzie trzeba było dobrze znać się na mechanice. Ukończył studia techniczne, ale przyznaje, że prawdziwe umiejętności zdobył dopiero w praktyce.

Pomysł na zajęcie się rowerami przyszedł, gdy miał 19 lat. Jego dziewczyna Krystyna interesowała się kolarstwem, ale nie mogła znaleźć ramy, która by jej pasowała.

– Bolały ją plecy, a standardowe rowery nie zdawały egzaminu – wspomina Ilja. – Wtedy postanowiłem spróbować zrobić własną ramę. Pracowałem nad nią długo, bo to był mój pierwszy raz. Ale zrobiłem ją.

„I poszło z górki”

Po pierwszym sukcesie stało się jasne: to nie była jednorazowa przygoda, ale proces, który wciąga. Z czasem o ramach Ilji dowiedzieli się jego znajomi i przyjaciele – „i poszło z górki”.

– Jeździli na moich rowerach, ludzie pytali, skąd je mają. I tak samo z siebie zaczęło się to przekształcać w działalność – tłumaczy młody rzemieślnik.

Na Białorusi niemal nie było osób, które zajmowałyby się czymś podobnym.

– W całym kraju znam tylko dwóch takich ludzi – mówi Ilja. – Ale oni robią jedną ramę rocznie – dla siebie.

rower
W pracowni rowerowej Oduwan. Fot. MOST

„Osiem godzin w pracy za 4 tysiące złotych? Nie, dziękuję”

Kiedy Ilja przeprowadził się do Polski, od razu zrozumiał, że tu łatwiej rozwijać własny biznes. Dostęp do materiałów, więcej klientów, targi, warsztaty – wszystko sprzyja.

– Na Białorusi robienie rowerów jest trudne – nie ma materiałów, nie ma części, a dostawy przez granicę to cała wyprawa. W Polsce jest drożej, ale przynajmniej wszystko jest dostępne.

Mimo to, „żeby jakoś się zaczepić”, Ilja na początku zatrudnił się na etacie. I szybko się rozczarował:

– Osiem godzin pracy dziennie za cztery tysiące złotych? Nie, dziękuję. Jak już pracować, to na własny rachunek.

„Na dole robią łodzie i stoły, obok ramy do obrazów. A my – rowery”

Tak pojawiło się pierwsze źródło dochodu – niewielki serwis rowerowy. W praktyce – po prostu garaż i Instagram, na którym promowano usługi naprawcze.

Taka praca pozwoliła zbudować sieć kontaktów w środowisku rowerowym, ale Ilja chciał czegoś więcej – nie tylko naprawiać, ale budować rowery od zera. Postanowił skupić się na tworzeniu customowych ram, ale do tego potrzebował przestrzeni warsztatowej.

Szukanie miejsca trwało trzy miesiące. Wrocław to miasto z dużą konkurencją o warsztaty i nie było łatwo znaleźć odpowiedni lokal.

– W końcu się udało – stary budynek po szpitalu, gdzie dziś pracują rzemieślnicy. Na dole robią łodzie i stoły, obok ramy do obrazów. A my – rowery – opowiada Ilja.

„Nie rozumiemy, co to jest”

Gdy Ilja szukał warsztatu, próbował też przewieźć z Białorusi ważne materiały – m.in. rurki z włókna węglowego do ram. Właśnie wtedy wydarzyła się historia, która mogła kosztować go 4 tysiące euro.

– Kolega wiózł rurki przez granicę. Białorusini wypuścili go bez problemu, ale Litwini nie wpuścili. Powiedzieli: „Nie rozumiemy, co to jest” – relacjonuje Anton.

– Myślałem, że osiwieję. Telefon wypadł mi z ręki, gdy kolega powiedział, że zostawił te rurki w strefie neutralnej, z kartką i numerem telefonu – wspomina Ilja.

Ostatecznie, gdy na granicy zmieniła się zmiana celników, materiały udało się jednak przewieźć.

rower
W pracowni rowerowej Oduwan. Fot. MOST

„To jak kupić buty o dwa rozmiary za małe i liczyć, że się przyzwyczaisz”

Obecnie pracownia zajmuje się tworzeniem customowych ram rowerowych oraz składaniem rowerów na zamówienie. W przeciwieństwie do modeli masowych, każda rama projektowana jest indywidualnie – z uwzględnieniem anatomii, stylu jazdy i preferencji klienta.

– W sklepie nie znajdziesz roweru idealnie dopasowanego do siebie. To jak kupować buty o dwa rozmiary za małe i mieć nadzieję, że się przyzwyczaisz – uważa Ilja.

Główna zasada Oduwan to personalizacja na każdym etapie. Rower projektuje się od podstaw – od wyboru geometrii ramy po dobór materiałów.

– Nie robimy takich samych rowerów. U nas każde zamówienie to unikatowy projekt.

Druk 3D, karbon i technologie rodem z NASA

Jednym z wyróżników pracowni jest wykorzystanie druku 3D do produkcji łączników ramy. Części są drukowane w Czechach.

– Taki drukarka 3D kosztuje tyle co skrzydło samolotu. Dlatego zamawiamy tam, gdzie robią to naprawdę porządnie – tłumaczy Ilja.

Następnie rama składana jest ręcznie. Dzięki temu można osiągnąć bardzo wysoką precyzję oraz zminimalizować liczbę spoin, co sprawia, że konstrukcja jest lżejsza i wytrzymalsza. Na wykonanie jednej ramy potrzeba około 120 godzin pracy.

Warsztat wykorzystuje specjalne rurki stalowe lub karbonowe, produkowane na Białorusi według technologii X-Wind.

– Takie rurki używane są nawet w NASA. To nie jest po prostu włókno zatopione w formie, ale pleciona struktura, która zapewnia wytrzymałość i elastyczność – mówi Ilja.

Takie podejście pozwala regulować sztywność ramy i dostosować ją do konkretnego ridera.

Średnia cena takiej ramy to 2 tysiące euro, a w przypadku roweru złożonego „pod klucz” cena sięga nawet 5 tysięcy euro.

rower
Złącza ramy. Fot. MOST

„Tutaj lubią przekładać terminy i karmić obietnicami”

Niektóre etapy produkcji warsztat zleca na zewnątrz – na przykład malowanie ramy czy nanoszenie grafiki. Ale z tym bywa różnie.

– W Polsce znalezienie naprawdę dobrych fachowców to niełatwe zadanie. Tutaj lubią przekładać terminy i karmić obietnicami – narzeka Ilja. – Lakierowanie to prawdziwa sztuka, a znalezienie porządnego lakiernika to po prostu szczęście. Przerobiłem już wielu specjalistów i za każdym razem musiałem pilnować ich pracy, jakbym sam trzymał pistolet lakierniczy.

„Rowery, na których chce się latać”

Firma dała już o sobie znać na europejskich targach – teraz przygotowują się do udziału w wystawie Bike Expo w Warszawie. Rowery z pracowni biorą udział w zawodach w całej Europie. Ilja mówi, że na ich ramach wygrywano już wyścigi w Berlinie i Amsterdamie.

– Każda nasza rama to jak garnitur szyty na miarę. Unikalna, stworzona dla konkretnej osoby. Nie chcę robić rowerów, które są tylko ładne. Chcę robić takie, na których naprawdę chce się latać – mówi Ilja.

Anton formułuje cel projektu jeszcze ambitniej:

– Główny cel? Żeby dowiedziała się o nas cała planeta.

rower
Gotowy rower. Fot. MOST

„Rzucali butelkami, wspinali się na latarnie”. Jak Wrocław przyjął finał Ligi Konferencji, stał się miejscem starć kibiców, ale zyskał pieniądze i reklamę

Wrocław znalazł się w centrum uwagi piłkarskiej Europy: 28 maja na stadionie miejskim odbył się finałowy mecz Ligi Konferencji UEFA pomiędzy londyńską Chelsea a Realem Betis z Sewilli. Władze miasta słusznie podkreślały, że turniej będzie znakomitą reklamą dla Wrocławia. Jednak w przeddzień decydującego starcia zabytkowy Rynek przeżył sceny bardziej przypominające kibicowskie burdy niż promocyjne święto. Dziennikarka MOST była na miejscu i rozmawiała z tymi, którzy znaleźli się w epicentrum wydarzeń — zarówno na placu, jak i na stadionie.

Tramwaje z czerwonymi i niebieskimi tablicami

Jeszcze przed finałem wiceprezydentka Wrocławia Renata Granowska podkreślała, że Liga Konferencji to ogromna szansa dla miasta. To promocja w Europie i zysk dla wrocławskich firm.

Oczekiwano przybycia około 70 tysięcy kibiców — to znacznie więcej niż może pomieścić stadion (około 40 tysięcy widzów).

Przed meczem baza hotelowa Wrocławia była wyprzedana: pod koniec maja zarezerwowanych było 89% miejsc noclegowych, a ceny osiągnęły rekordowy poziom. Według serwisu Booking.com, dwie noce (27–29 maja) kosztowały co najmniej 1300 zł za osobę, a tylko w nielicznych hotelach można było znaleźć coś tańszego. W wielu przypadkach pobyt kosztował gości kilka tysięcy złotych.

Miasto przygotowało się na futbolowy najazd na szeroką skalę: zaangażowano około 2 tysiące policjantów, w tym funkcjonariuszy z Wielkiej Brytanii i Hiszpanii, którzy przyjechali, aby wspomóc polskich kolegów w zapewnieniu porządku.

Dla kibiców Chelsea i Realu Betis opracowano oddzielne trasy dojścia na stadion. Anglicy i Hiszpanie kierowali się do różnych wejść zgodnie z tzw. czerwonymą i niebieską linią transportu — tak, aby ich grupy nie stykały się ani przed meczem, ani po nim. Na tramwajach i autobusach pojawiły się odpowiednie kolorowe tabliczki.

fanaty
Fot. Biuro Prasowe Urzędu Miejskiego Wrocławia

„Słychać było wybuchy, niektórych kazano klękać”

Mimo przygotowań, dzień przed finałem centrum Wrocławia ogarnęła fala kibolskiej przemocy. Wieczorem 27 maja grupy angielskich i hiszpańskich kibiców starły się na Rynku i sąsiednim placu Solnym. Doszło do bójek: w ruch poszły butelki, krzesła i stoliki z ulicznych kawiarni. Policja musiała interweniować: przeciwko rozwścieczonemu tłumowi użyto gazu łzawiącego, a nawet armatek wodnych.

— Wieczorem poszliśmy z chłopakiem na spacer na rynek (główny plac miasta — przyp. red.). Wszystko było otoczone przez policję, po obu stronach ulicy siedzieli kibice — Hiszpanie i Anglicy, a między nimi stali polscy funkcjonariusze prewencji. Co jakiś czas słychać było wybuchy, niektórych kazano klękać. Ludzie rzucali butelkami, wspinali się na latarnie, oblewali się piwem — relacjonuje Iwanna.

„Weszły Hiszpanki i wszystko rozrzuciły”

Następnego dnia dziewczyna z niepokojem poszła do pracy: sklep, w którym pracuje, znajduje się zaledwie kilka minut od Rynku i wiedziała, że może ponownie znaleźć się w samym środku wydarzeń.

— Rano kibice spali na ławkach przy Galerii Dominikańskiej (centrum handlowe we Wrocławiu — przyp. red.). Już o dziesiątej po centrum jeździły policyjne furgonetki, a w południe kibice znów ruszyli w stronę Rynku, głośno krzyczeli, zaglądali do sklepów. Do mnie weszły Hiszpanki i wszystko rozrzuciły na sali sprzedaży. To było nieprzyjemne, straszne. Przez cały dzień czekałam, aż się skończy.

Wieczorem Iwannę znów odebrał jej chłopak: nie odważyła się wracać do domu sama.

— Przeszliśmy przez plac — było bardzo brudno: szkło, lepki asfalt, śmieci. Atmosfera odrazy i niepokoju. Tak nie powinno wyglądać miasto po wielkim święcie.

Centrum miasta jak opuszczona scenografia

Wieczorem 28 maja, na kilka godzin przed rozpoczęciem meczu, centrum Wrocławia zaczęło gwałtownie pustoszeć. Większość lokali zamknęła się wcześniej niż zwykle. Idziemy przez centrum podczas pierwszej połowy — dużo policji, cała ulica rozświetlona niebieskimi światłami.

Tylko w kilku miejscach, gdzie na letnich ogródkach ustawiono telewizory, niewielkie grupki ludzi spokojnie oglądały transmisję. Przy stolikach pozostawały wolne miejsca, atmosfera była raczej powściągliwa. Dowiedzieć się, że któraś z drużyn strzeliła gola, było łatwo — wtedy z różnych stron dochodziły okrzyki kibiców.

Około 21:50 weszliśmy do jednego z lokali, który zazwyczaj działa do północy. Ale barman z przeprosinami poinformował, że dziś zamykają wcześniej — z powodu kibiców.

Na placu o tej porze już pracowały służby komunalne. W trybie awaryjnym sprzątały szkło, śmieci i resztki kibicowskiej zabawy. Centrum, które miało stać się główną strefą świętowania, bardziej przypominało opuszczoną scenografię.

fanaty
Wrocław podczas finału Ligi Konferencji. Fot. czytelnik MOST

„Zaraz po gwizdku wyszła policja”

Na stadionie podczas finałowego meczu nie doszło do incydentów. Kibiców obu drużyn rozmieszczono w oddzielnych sektorach, a wokół samego stadionu wykluczono możliwość kontaktu między dwoma obozami kibiców. Według świadków, na arenie udało się stworzyć prawdziwe piłkarskie święto, a nie pole bitwy.

— Kibicuję Chelsea od prawie 20 lat i cieszyłem się, że moja drużyna zagra w moim mieście — opowiada Jewgienij. — Mam dobre doświadczenia z uczestnictwa w podobnych meczach. No i sam turniej — trzeci pod względem rangi w Europie — od razu obniża poziom emocji wśród najbardziej zagorzałych brytyjskich kibiców.

 

Według Jewgienija logistyka wokół stadionu była dobrze zorganizowana: kolejki były minimalne, wejście przebiegało sprawnie, a bezpieczeństwo było wyczuwalne — ale bez nadmiernej presji.

— Po wejściu widziałem, jak ludzie śpiewali piosenki, robili sobie zdjęcia, jedli przekąski i pili bezalkoholowe piwo. Alkoholowe piwo pili z puszek przed wejściem. Nie było żadnych konfliktów, mimo że — według moich odczuć — kibiców Betisu było 70–80 procent. Wszyscy spokojnie wyszli ze stadionu, gratulowali sobie nawzajem (Chelsea wygrała 4:1 — przyp. red.), wsiedli do podstawionego transportu i na tym wszystko się skończyło — wspomina Jewgienij.

Chelsea i Real Betis
Na meczu Chelsea i Realu Betis. Zdjęcie: Biuro Prasowe Urzędu Miejskiego Wrocławia

Miguel również był wśród widzów i potwierdza: atmosfera była spokojna, nie dochodziło do konfliktów.

— Zdziwiło mnie, że zaraz po gwizdku wyszła policja. Bali się chyba, że kibice Chelsea wybiegną? — zastanawia się. — Przed trybuną Betisu policji było o wiele mniej.

38 zatrzymanych

Kibolskie ekscesy trwały krótko, ale pozostawiły po sobie nieprzyjemne wrażenie. Według danych biura prasowego Urzędu Miejskiego Wrocławia, w ciągu dwóch dni — 27 i 28 maja — odnotowano 120 przypadków zakłócenia porządku. Interwencji policji było 950, a straży miejskiej — kolejne 250. Łącznie zatrzymano 38 osób, z czego 18 trafiło do aresztu, a ich sprawy są rozpatrywane w trybie przyspieszonym. Nie odnotowano informacji o poważnych poszkodowanych.

fanaty
Wrocław podczas finału Ligi Konferencji. Fot. czytelnik MOST

Niewielkie straty i duże nadzieje

Kiedy emocje opadły, miasto zaczęło podsumowywać wydarzenie. Służby komunalne pracowały przez całą noc — rano 29 maja centrum zostało uprzątnięte (zebrano około 8 ton odpadów).

Szkody okazały się zaskakująco niewielkie. W wyniku wybryków kibiców uszkodzonych zostało jedynie kilka siedzisk i ławek ulicznych, wybito szybę w jednym tramwaju, zniszczono kilka witryn, pękła donica na Rynku. Zgłoszono cztery wygięte maszty flagowe i siedem uszkodzonych stojaków rowerowych. Jeden z miejskich tramwajów musiał trafić do zajezdni, ponieważ chuligani pociągnęli za hamulec bezpieczeństwa i zablokowali jego ruch. Następnego dnia tramwaj wrócił jednak na trasę.

Przedstawiciele magistratu podkreślają, że korzyści finansowe z takiego międzynarodowego wydarzenia są nieporównywalnie większe niż koszty związane z usuwaniem skutków zamieszek.

Ostatecznie Wrocław osiągnął dokładnie to, na co liczył, choć z odrobiną goryczy w beczce miodu. O mieście zrobiło się głośno w Europie — najpierw w kontekście kibolskich zamieszek, ale potem także jako miejscu triumfu Chelsea: Anglicy zdobyli trofeum.

Rozwiążą problem „czerwonych pieczątek”, przeanalizują „patowe przypadki” dokumentu podróży. Białorusini z Wrocławia spotkali się z władzami

Przedstawiciele Urzędu Wojewódzkiego Dolnośląskiego spotkali się z grupą inicjatywną Białorusinów z Wrocławia, aby porozmawiać o problemach związanych z wydawaniem dokumentu podróży dla cudzoziemca oraz innych trudnych kwestiach związanych z legalizacją pobytu. Do spotkania doszło po publikacji materiału MOST, w którym opisaliśmy, jak długie oczekiwanie na rozpatrzenie spraw sprawia, że wielu Białorusinów żyjących w mieście znajduje się w stanie zawieszenia i jest gotowych wyjść na protest, by zwrócić uwagę władz.

Dlaczego Białorusini we Wrocławiu mają problemy

Dokument podróży dla cudzoziemca to tymczasowy dokument tożsamości wydawany cudzoziemcom w przypadku utraty lub unieważnienia paszportu, jeśli nie mają możliwości uzyskania nowego. Przyznawany jest również osobom, które nigdy nie posiadały paszportu narodowego, np. dzieciom.

Zgodnie z przepisami, dokument podróży powinien być wydawany w Polsce w ciągu 30 dni od złożenia kompletu dokumentów. W szczególnych przypadkach, wymagających dodatkowej weryfikacji, urząd ma obowiązek poinformować pisemnie o wydłużeniu terminu i jego przyczynach. We Wrocławiu, z powodu dużej liczby spraw, urząd systematycznie nie dotrzymuje tego terminu. Ludzie czekają miesiącami.

W tym czasie nie mogą załatwić podstawowych spraw: podjąć pracy, otworzyć konta bankowego, wyjechać za granicę czy zawrzeć związku małżeńskiego.

W poprzednich latach Białorusini już kontaktowali się z przedstawicielami Urzędu ds. Cudzoziemców, by nagłośnić te problemy. Członkowie grupy inicjatywnej przesyłali urzędnikom najbardziej skomplikowane i „patowe” przypadki z prośbą o ich indywidualne rozpatrzenie. Jednak w 2024 roku doszło do zmiany kierownictwa województwa i kontakty zostały przerwane.

Patowe przypadki

Grupa Białorusinów nie ma oficjalnego statusu — to nieformalna inicjatywa powstała z aktywnych członków czatu „Wrocław Dokument podróży” i działa na zasadach wolontariatu.

Walentyna (imię zmienione) jest członkinią grupy, która brała udział w spotkaniu z dyrektorką Wydziału ds. Cudzoziemców Jolantą Wolak i jej zastępczynią.

Kobieta przekazała urzędowi najbardziej problematyczne przypadki Białorusinów. Dotyczą one m.in. dzieci białoruskich uchodźców urodzonych w Polsce, które nie posiadają białoruskiego paszportu; osób, których konto bankowe zostało zablokowane z powodu braku dokumentu tożsamości; Białorusinów, którym jednocześnie kończy się ważność paszportu i karty pobytu. Bez ważnej karty pobytu nie można uzyskać dokumentu podróży, a bez paszportu lub dokumentu podróży — nie można uzyskać karty pobytu. Takie sprawy wymagają indywidualnego i — jeśli to możliwe — szybszego rozpatrzenia.

Walentyna mówi, że w trakcie spotkania udało się nawiązać kontakt z nowym kierownictwem Wydziału ds. Cudzoziemców i potwierdzić funkcjonowanie grupy roboczej mającej na celu nagłaśnianie najtrudniejszych przypadków.

— Udało się przytoczyć kilka przykładów. Dyrektor [Jolanta Wolak] powiedziała, że je przeanalizuje i przyjrzy się tym patowym sytuacjom — relacjonuje.

Złożyć wniosek online i donieść dokumenty

Jednym z problemów Białorusinów we Wrocławiu jest składanie wniosków o dokument podróży cudzoziemca za pośrednictwem platformy Przybysz. Formularz dostępny na stronie zawiera przestarzały wzór wniosku i nie uwzględnia zmian dotyczących obywateli Białorusi. Dlatego zazwyczaj Białorusini najpierw składali wniosek online, a następnie dostarczali poprawne dokumenty osobiście.

Nie zawsze jednak pracownicy urzędu przyjmowali takie „donoszenie” z wyrozumiałością — odsyłali petentów z powrotem do formularza online lub sugerowali wysyłkę pocztą.

Teraz, jak twierdzi Walentyna, Jolanta Wolak wyraziła zgodę na składanie wniosków online, a następnie dostarczanie dokumentów osobiście. Obiecała też poinformować o takiej możliwości wszystkich pracowników. Ponadto Urząd ds. Cudzoziemców ma podjąć próbę dostosowania formularza, aby uniknąć „podwójnego” składania wniosków.

Czerwone pieczątki

Kolejnym problemem poruszonym przez Białorusinów był brak czerwonych pieczątek w paszportach osób składających wnioski o kartę pobytu. To pieczątki legalizujące pobyt w Polsce na czas rozpatrywania sprawy. W województwie dolnośląskim postępowania trwają długo, a w tym czasie wielu obywatelom Białorusi kończy się ważność innych dokumentów — wiz lub wcześniejszych zezwoleń na pobyt. Pieczątka jest więc często jedynym dowodem legalnego pobytu.

We Wrocławiu jednak często pieczątkę przystawia się nie do paszportu, lecz na osobnej kartce. Takie kartki nie są uznawane przy rejestracji miejsca zamieszkania, wymianie prawa jazdy, rejestracji pojazdu i załatwianiu wielu innych spraw.

Według Walentyny Jolanta Wolak poleciła przygotowanie list osób, które potrzebują takiej pieczątki, aby nie pozostawały w Polsce „w półlegalnym statusie”.

O szkodliwości „pomagaczy”

Walentyna relacjonuje, że przedstawiciele Urzędu ds. Cudzoziemców sami poruszyli także niektóre tematy. Na przykład Jolanta Wolak zaleciła, by nie korzystać z usług pośredników obiecujących pomoc w legalizacji pobytu, lecz działać samodzielnie lub zgłaszać się do organizacji zajmujących się prawami człowieka. W przeciwnym razie niekompetentne porady i działania takich osób mogą tylko wydłużyć cały proces.

— Pomagacze są szkodliwi — podsumowuje Walentyna.

Urzędnicy zwrócili również uwagę, że długie terminy rozpatrywania wniosków wynikają z dużej liczby cudzoziemców w województwie dolnośląskim, co przekłada się na ogromne obciążenie pracą. Jednocześnie pod względem liczby zakończonych postępowań (czyli wydanych decyzji) Dolnośląski Urząd Wojewódzki zajmuje drugie miejsce w Polsce.

W biurze zastępcy szefa Zjednoczonego Gabinetu Przejściowego Pawła Łatuszki poinformowano, że zostało wysłane pismo do Urzędu do Spraw Cudzoziemców z prośbą o zorganizowanie spotkania przedstawicieli białoruskiej diaspory we Wrocławiu z lokalnymi władzami.