Dina Kaczanowska to lekarka weterynarii z ponad 10-letnim doświadczeniem. Przed wyjazdem z Białorusi pracowała w jednej z najbardziej renomowanych klinik weterynaryjnych w Brześciu, a wielu pacjentów prowadziła przez całe ich życie. W Polsce, dokąd przeprowadziła się jej rodzina, musiała zacząć wszystko od początku, a swój dyplom — nostryfikować.
Od zawsze marzyła o pracy jako weterynarz — już w dziewiątej klasie wiedziała, że chce iść na studia weterynaryjne. Dostała się do Witebskiej Akademii Weterynaryjnej, a po ukończeniu studiów podjęła pracę w dużej klinice w Brześciu, uznawanej za jedną z najlepszych w mieście.
Z sentymentem wspomina pacjentów, których przyjmowała jako szczenięta — szczepiła ich, kontrolowała stan zdrowia przez całe życie. A po latach, kiedy u zwierzęcia diagnozowano nieuleczalną chorobę, musiała podejmować trudną decyzję o uśpieniu, by oszczędzić mu cierpienia.
„Do Warszawy przeprowadzałam się w głębokiej depresji”
Przeprowadzka do innego kraju początkowo nie była w planach Diny. Jednak trzy lata temu cała rodzina zdecydowała się wyemigrować do Polski. W tym samym okresie zmarła jej mama, która chorowała na nowotwór.
— Bardzo kochałam nasz kraj i zawsze widziałam swoją przyszłość w Brześciu — mieście, w którym się urodziłam. Dlatego do Warszawy przeprowadzałam się w głębokiej depresji. Nie miałam siły się czymkolwiek zajmować. Tym bardziej, że nie udało nam się od razu załatwić dokumentów dla dziecka — zostało w Brześciu, a mój mąż wtedy pracował w Holandii — wspomina.
Bez języka nikt nie chciał mnie zatrudnić
Gdy Dina doszła do siebie, przygotowała swoje CV, przetłumaczyła je na język polski za pomocą internetowego tłumacza i wysłała do kilku klinik weterynaryjnych. Niektóre firmy odpowiedziały, ale nie śpieszyły się z decyzją o zatrudnieniu osoby bez znajomości języka.
— Kliniki przyznawały, że moje CV jest w porządku. Ale nie wiedziały, jak mam się porozumiewać z zespołem. Być może w mniejszych miastach wygląda to inaczej — tam jest mniej lekarzy i konkurencja nie jest tak duża. Ale Warszawa to duże miasto, tu obowiązują inne standardy. Do tego jest uczelnia, która kształci lekarzy weterynarii — konkurencja jest ogromna. A ty przyjeżdżasz jako ktoś zupełnie nieznany, ludzie są ostrożni i raczej nie zatrudnią cię tak po prostu — tłumaczy Dina.
„Polacy to patrioci. Wszystkiemu nadali własne nazwy”
Dina przyznaje, że w tamtym czasie była już bliska rezygnacji. Uratował ją czat na Telegramie dla białoruskich weterynarzy. Przeczytała tam, że jedna z warszawskich klinik weterynaryjnych szuka specjalisty i jest otwarta na zatrudnienie osoby z Białorusi.
Dina skontaktowała się z kierowniczką kliniki i opisała swoją sytuację: duże doświadczenie zawodowe, ale problemy z językiem polskim. Kobieta zaproponowała, by najpierw ukończyć podstawowy kurs językowy, a potem obiecała zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną.
Tak też zrobiła. Zapisała się na intensywny kurs — przez miesiąc uczyła się języka polskiego trzy razy w tygodniu.
Jednak języka medycznego musiała uczyć się osobno.
— Polacy to patrioci. Wszystkiemu nadali swoje własne nazwy. Lekarze prawie nie używają łaciny. Na przykład prawie wszędzie zapalenie trzustki to po prostu „pancreatitis”. W Polsce nikt tego nie mówi — tutaj mówi się po prostu „zapalenie trzustki” — tłumaczy Dina.
„Jak pielęgniarka w medycynie ludzkiej”
Po ukończeniu kursu językowego Dina przeszła rozmowę kwalifikacyjną i została przyjęta na okres próbny. Na pierwsze zmiany przydzielano ją razem z inną Białorusinką, by łatwiej było jej się zaaklimatyzować. Mimo to początki były trudne.
— Masz wyższe wykształcenie, osiągnęłaś pewien poziom zawodowy w swoim rodzinnym mieście, przeprowadzałaś skomplikowane operacje. A w Polsce mówią ci, że masz czyścić klatki — tak Dina opisuje swój dyskomfort psychiczny.
Klinika, w której odbywała staż, to jedna z największych w Warszawie. Placówka działa całodobowo, często trafiają tam zwierzęta w ciężkim stanie. Zdarzało się, że Dina czuła się zagubiona, ale ogólnie dawała sobie radę.
— Było kilka nagłych przypadków, w których udało mi się pomóc kolegom — doświadczenie zaprocentowało. I dosłownie po kilku dniach kierowniczka powiedziała, że zostaję. Od tego momentu zostałam technikiem — to coś jak pielęgniarka w medycynie ludzkiej — opowiada Dina.
„Wyznaczyli osiem egzaminów i pięć praktyk”
Dina nie mogła objąć stanowiska lekarza weterynarii, ponieważ nie miała nostryfikowanego dyplomu. Mimo to zaczęto powierzać jej coraz trudniejsze zadania — asystowała przy operacjach, brała udział w omawianiu przypadków i ustalaniu diagnoz.
Aby móc się dalej rozwijać, musiała nostryfikować dyplom. W maju 2023 roku złożyła na SGGW w Warszawie swój białoruski dyplom wraz z wykazem ocen i przedmiotów. Wszystkie dokumenty musiały być przetłumaczone na język polski i poświadczone notarialnie.
Komisja porównała program studiów z polskim odpowiednikiem i wyznaczyła Dzinie egzaminy oraz obowiązkowe praktyki.
— Przyznano mi osiem egzaminów. Głównie z prawa, ale też sporo z rolnictwa, np. higiena mleka. Nie wymagano ode mnie zdawania egzaminów klinicznych. Oprócz tego przydzielono mi pięć praktyk, które musiałam odbyć — między innymi w zakładzie produkcyjnym.
Cały proces uznania dyplomu trwał dwa lata i kosztował 3,5 tys. zł — całą kwotę trzeba było uiścić z góry.
Przez cały ten czas Dina kontynuowała pracę jako technik w klinice, często biorąc też nocne zmiany.
— Pracowałam prawie na pełen etat. W pewnym momencie poczułam, że jestem na granicy wyczerpania. Po rodzinnej naradzie postanowiliśmy, że będę pracować trochę mniej i więcej czasu poświęcę na naukę — wspomina Dina.
„W Polsce lubią leczyć ziołami”
Niedawno Dina otrzymała uprawnienia do wykonywania zawodu lekarza weterynarii. Po uzyskaniu prawa do praktyki postanowiła wziąć miesięczny urlop, ale już wkrótce wróci do warszawskiej kliniki jako pełnoprawna weterynarka i zacznie samodzielnie przyjmować pacjentów.
— Białoruscy lekarze weterynarii są w Polsce bardzo cenieni. Mamy duże doświadczenie praktyczne. Na Białorusi pracowałam jako lekarz ogólny — zajmowałam się wszystkim: leczeniem, chirurgią, diagnostyką. W Warszawie jest inaczej — tu funkcjonuje system specjalizacji. Jeśli lekarz jest internistą (czyli zajmuje się leczeniem wewnętrznym — przyp. red.), to nie wykonuje operacji ani nie robi endoskopii.
Jedną z różnic, które zauważyła Dina, jest także popularność suplementów i medycyny alternatywnej wśród polskich weterynarzy.
— U nas medycyna jest bardziej oparta na dowodach. Nie przepisuję leków bez potrzeby. Szukamy konkretnej choroby i leczymy przyczynę. A w Polsce często do leczenia dołącza się zioła czy suplementy — mówi.
Zawód weterynarza to praca pod presją — lekarze są świadkami cierpienia i śmierci zwierząt. Aby zapobiegać wypaleniu zawodowemu, w Polsce zachęca się do korzystania ze wsparcia psychologa.
„W Polsce właściciele bardzo się martwią o swoje zwierzęta”
Według Diny właściciele zwierząt w Polsce i na Białorusi bardzo się różnią. Polacy są — jak zauważa — bardziej emocjonalni i niekiedy nadopiekuńczy.
— W Polsce właściciele bywają bardzo przejęci losem zwierzaka. Jeśli muszę założyć kotu wenflon, nie powiem mu: „Proszę siedzieć spokojnie i podać łapkę — zaraz zrobimy zastrzyk”. Niektóre zwierzęta się wyrywają — trzeba je przytrzymać. Robisz to nie dlatego, że chcesz, tylko dlatego, że musisz. Ale niektórzy właściciele odbierają to źle, mówią, że kot się boi, że za mocno go trzymasz. Mam wrażenie, że takich klientów w Polsce jest więcej niż na Białorusi.
„Widzę, jak bardzo się cieszą, że spotkali kogoś bliskiego”
Dina dobrze opanowała język polski i coraz częściej pomaga kolegom z pracy w komunikacji z klientami z krajów byłego ZSRR.
— Bardzo lubię pracować w polskim zespole i z polskimi klientami. Ale z poczucia solidarności chciałabym częściej pomagać osobom rosyjskojęzycznym. Jako ktoś, kto sam przeprowadził się do innego kraju, wiem, jak trudno jest wyjaśnić, co dzieje się z twoim zwierzakiem. Kiedy pomagam takim klientom, widzę, jak bardzo się cieszą, że spotkali kogoś bliskiego — to dla nich ogromna ulga.