„Polacy mają osobne nazwy na wszystko”. Białoruska weterynarka z 10-letnim stażem zaczynała w Polsce od zera

Dina Kaczanowska to lekarka weterynarii z ponad 10-letnim doświadczeniem. Przed wyjazdem z Białorusi pracowała w jednej z najbardziej renomowanych klinik weterynaryjnych w Brześciu, a wielu pacjentów prowadziła przez całe ich życie. W Polsce, dokąd przeprowadziła się jej rodzina, musiała zacząć wszystko od początku, a swój dyplom — nostryfikować. 

Od zawsze marzyła o pracy jako weterynarz — już w dziewiątej klasie wiedziała, że chce iść na studia weterynaryjne. Dostała się do Witebskiej Akademii Weterynaryjnej, a po ukończeniu studiów podjęła pracę w dużej klinice w Brześciu, uznawanej za jedną z najlepszych w mieście.

Z sentymentem wspomina pacjentów, których przyjmowała jako szczenięta — szczepiła ich, kontrolowała stan zdrowia przez całe życie. A po latach, kiedy u zwierzęcia diagnozowano nieuleczalną chorobę, musiała podejmować trudną decyzję o uśpieniu, by oszczędzić mu cierpienia.

„Do Warszawy przeprowadzałam się w głębokiej depresji”

Przeprowadzka do innego kraju początkowo nie była w planach Diny. Jednak trzy lata temu cała rodzina zdecydowała się wyemigrować do Polski. W tym samym okresie zmarła jej mama, która chorowała na nowotwór.

— Bardzo kochałam nasz kraj i zawsze widziałam swoją przyszłość w Brześciu — mieście, w którym się urodziłam. Dlatego do Warszawy przeprowadzałam się w głębokiej depresji. Nie miałam siły się czymkolwiek zajmować. Tym bardziej, że nie udało nam się od razu załatwić dokumentów dla dziecka — zostało w Brześciu, a mój mąż wtedy pracował w Holandii — wspomina.

Bez języka nikt nie chciał mnie zatrudnić

Gdy Dina doszła do siebie, przygotowała swoje CV, przetłumaczyła je na język polski za pomocą internetowego tłumacza i wysłała do kilku klinik weterynaryjnych. Niektóre firmy odpowiedziały, ale nie śpieszyły się z decyzją o zatrudnieniu osoby bez znajomości języka.

— Kliniki przyznawały, że moje CV jest w porządku. Ale nie wiedziały, jak mam się porozumiewać z zespołem. Być może w mniejszych miastach wygląda to inaczej — tam jest mniej lekarzy i konkurencja nie jest tak duża. Ale Warszawa to duże miasto, tu obowiązują inne standardy. Do tego jest uczelnia, która kształci lekarzy weterynarii — konkurencja jest ogromna. A ty przyjeżdżasz jako ktoś zupełnie nieznany, ludzie są ostrożni i raczej nie zatrudnią cię tak po prostu — tłumaczy Dina.

„Polacy to patrioci. Wszystkiemu nadali własne nazwy”

Dina przyznaje, że w tamtym czasie była już bliska rezygnacji. Uratował ją czat na Telegramie dla białoruskich weterynarzy. Przeczytała tam, że jedna z warszawskich klinik weterynaryjnych szuka specjalisty i jest otwarta na zatrudnienie osoby z Białorusi.

Dina skontaktowała się z kierowniczką kliniki i opisała swoją sytuację: duże doświadczenie zawodowe, ale problemy z językiem polskim. Kobieta zaproponowała, by najpierw ukończyć podstawowy kurs językowy, a potem obiecała zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną.

Tak też zrobiła. Zapisała się na intensywny kurs — przez miesiąc uczyła się języka polskiego trzy razy w tygodniu.

Jednak języka medycznego musiała uczyć się osobno.

— Polacy to patrioci. Wszystkiemu nadali swoje własne nazwy. Lekarze prawie nie używają łaciny. Na przykład prawie wszędzie zapalenie trzustki to po prostu „pancreatitis”. W Polsce nikt tego nie mówi — tutaj mówi się po prostu „zapalenie trzustki” — tłumaczy Dina.

„Jak pielęgniarka w medycynie ludzkiej”

Po ukończeniu kursu językowego Dina przeszła rozmowę kwalifikacyjną i została przyjęta na okres próbny. Na pierwsze zmiany przydzielano ją razem z inną Białorusinką, by łatwiej było jej się zaaklimatyzować. Mimo to początki były trudne.

— Masz wyższe wykształcenie, osiągnęłaś pewien poziom zawodowy w swoim rodzinnym mieście, przeprowadzałaś skomplikowane operacje. A w Polsce mówią ci, że masz czyścić klatki — tak Dina opisuje swój dyskomfort psychiczny.

Klinika, w której odbywała staż, to jedna z największych w Warszawie. Placówka działa całodobowo, często trafiają tam zwierzęta w ciężkim stanie. Zdarzało się, że Dina czuła się zagubiona, ale ogólnie dawała sobie radę.

— Było kilka nagłych przypadków, w których udało mi się pomóc kolegom — doświadczenie zaprocentowało. I dosłownie po kilku dniach kierowniczka powiedziała, że zostaję. Od tego momentu zostałam technikiem — to coś jak pielęgniarka w medycynie ludzkiej — opowiada Dina.

„Wyznaczyli osiem egzaminów i pięć praktyk”

Dina nie mogła objąć stanowiska lekarza weterynarii, ponieważ nie miała nostryfikowanego dyplomu. Mimo to zaczęto powierzać jej coraz trudniejsze zadania — asystowała przy operacjach, brała udział w omawianiu przypadków i ustalaniu diagnoz.

Aby móc się dalej rozwijać, musiała nostryfikować dyplom. W maju 2023 roku złożyła na SGGW w Warszawie swój białoruski dyplom wraz z wykazem ocen i przedmiotów. Wszystkie dokumenty musiały być przetłumaczone na język polski i poświadczone notarialnie.

Komisja porównała program studiów z polskim odpowiednikiem i wyznaczyła Dzinie egzaminy oraz obowiązkowe praktyki.

— Przyznano mi osiem egzaminów. Głównie z prawa, ale też sporo z rolnictwa, np. higiena mleka. Nie wymagano ode mnie zdawania egzaminów klinicznych. Oprócz tego przydzielono mi pięć praktyk, które musiałam odbyć — między innymi w zakładzie produkcyjnym.

Cały proces uznania dyplomu trwał dwa lata i kosztował 3,5 tys. zł — całą kwotę trzeba było uiścić z góry.

Przez cały ten czas Dina kontynuowała pracę jako technik w klinice, często biorąc też nocne zmiany.

— Pracowałam prawie na pełen etat. W pewnym momencie poczułam, że jestem na granicy wyczerpania. Po rodzinnej naradzie postanowiliśmy, że będę pracować trochę mniej i więcej czasu poświęcę na naukę — wspomina Dina.

„W Polsce lubią leczyć ziołami”

Niedawno Dina otrzymała uprawnienia do wykonywania zawodu lekarza weterynarii. Po uzyskaniu prawa do praktyki postanowiła wziąć miesięczny urlop, ale już wkrótce wróci do warszawskiej kliniki jako pełnoprawna weterynarka i zacznie samodzielnie przyjmować pacjentów.

— Białoruscy lekarze weterynarii są w Polsce bardzo cenieni. Mamy duże doświadczenie praktyczne. Na Białorusi pracowałam jako lekarz ogólny — zajmowałam się wszystkim: leczeniem, chirurgią, diagnostyką. W Warszawie jest inaczej — tu funkcjonuje system specjalizacji. Jeśli lekarz jest internistą (czyli zajmuje się leczeniem wewnętrznym — przyp. red.), to nie wykonuje operacji ani nie robi endoskopii.

Jedną z różnic, które zauważyła Dina, jest także popularność suplementów i medycyny alternatywnej wśród polskich weterynarzy.

— U nas medycyna jest bardziej oparta na dowodach. Nie przepisuję leków bez potrzeby. Szukamy konkretnej choroby i leczymy przyczynę. A w Polsce często do leczenia dołącza się zioła czy suplementy — mówi.

Zawód weterynarza to praca pod presją — lekarze są świadkami cierpienia i śmierci zwierząt. Aby zapobiegać wypaleniu zawodowemu, w Polsce zachęca się do korzystania ze wsparcia psychologa.

„W Polsce właściciele bardzo się martwią o swoje zwierzęta”

Według Diny właściciele zwierząt w Polsce i na Białorusi bardzo się różnią. Polacy są — jak zauważa — bardziej emocjonalni i niekiedy nadopiekuńczy.

— W Polsce właściciele bywają bardzo przejęci losem zwierzaka. Jeśli muszę założyć kotu wenflon, nie powiem mu: „Proszę siedzieć spokojnie i podać łapkę — zaraz zrobimy zastrzyk”. Niektóre zwierzęta się wyrywają — trzeba je przytrzymać. Robisz to nie dlatego, że chcesz, tylko dlatego, że musisz. Ale niektórzy właściciele odbierają to źle, mówią, że kot się boi, że za mocno go trzymasz. Mam wrażenie, że takich klientów w Polsce jest więcej niż na Białorusi.

„Widzę, jak bardzo się cieszą, że spotkali kogoś bliskiego”

Dina dobrze opanowała język polski i coraz częściej pomaga kolegom z pracy w komunikacji z klientami z krajów byłego ZSRR.

— Bardzo lubię pracować w polskim zespole i z polskimi klientami. Ale z poczucia solidarności chciałabym częściej pomagać osobom rosyjskojęzycznym. Jako ktoś, kto sam przeprowadził się do innego kraju, wiem, jak trudno jest wyjaśnić, co dzieje się z twoim zwierzakiem. Kiedy pomagam takim klientom, widzę, jak bardzo się cieszą, że spotkali kogoś bliskiego — to dla nich ogromna ulga.

Białoruski taksówkarz wśród oskarżonych w sprawie śmiertelnego wypadku w Warszawie

Prokuratura w Warszawie skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko dwóm kierowcom biorącym udział w głośnym wypadku, do którego doszło w czerwcu 2024 roku na ul. Puławskiej. Jednym z oskarżonych jest Białorusin Giennadij A., pracujący jako kierowca Ubera. Drugim – adwokat Michał C., który, jak ustalono, prowadził pod wpływem narkotyków.

Wypadek na Puławskiej: co się wydarzyło

Do zdarzenia doszło w godzinach popołudniowych 9 czerwca 2024 roku. Białoruski kierowca Toyoty Prius przewoził pasażera ulicą Puławską. Na skrzyżowaniu z ul. Malczewskiego skręcał w lewo i nie ustąpił pierwszeństwa jadącemu z naprzeciwka BMW.

Doszło do zderzenia. BMW straciło panowanie nad pojazdem, dwukrotnie koziołkowało, wypadło z drogi, uderzyło w latarnię, sygnalizator świetlny i kosz na śmieci, a następnie wpadło na grupę pieszych przechodzących przez przejście.

W wyniku wypadku poszkodowanych zostało sześć osób. 85-letnia kobieta doznała obrażeń zagrażających życiu – w październiku 2024 roku zmarła. Trzy inne osoby odniosły obrażenia średniego stopnia, jedna – lekkie, a jedna doznała stłuczeń.

Obaj kierowcy zostali poddani testowi na obecność alkoholu – byli trzeźwi. Jednak wyniki testów toksykologicznych wykazały, że Michał C. był pod wpływem kokainy i kokaetylenu.

Zarzuty prokuratury

Rok po zdarzeniu prokuratura ogłosiła swoje ustalenia.

Giennadij A. został oskarżony o nieumyślne spowodowanie wypadku drogowego zagrażającego życiu i zdrowiu wielu osób. Podczas wykonywania manewru skrętu w lewo nie ustąpił pierwszeństwa BMW jadącemu na zielonym świetle. Prokuratura zaznaczyła jednak, że BMW poruszało się z prędkością od 86,4 km/h do 114,08 km/h – znacznie powyżej dozwolonego limitu 50 km/h.

Michał C. został oskarżony o spowodowanie wypadku prowadząc pojazd pod wpływem narkotyków oraz o znaczne przekroczenie prędkości, brak kontroli nad pojazdem i nieuwzględnienie warunków drogowych. Według śledczych, to właśnie sposób jazdy kierowcy BMW wpłynął na błędną ocenę sytuacji przez taksówkarza.

Co mówią oskarżeni

Podczas pierwszego przesłuchania w charakterze podejrzanego Giennadij A. przyznał się do winy i złożył wyjaśnienia. Jednak przy kolejnym przesłuchaniu – już po postawieniu zarzutów – nie przyznał się i odmówił składania zeznań.

Michał C. nie przyznał się do winy ani na początku śledztwa, ani później.

Co ustalili biegli

Śledczy uznali, że bezpośrednią przyczyną wypadku były błędne manewry wykonane przez Giennadija A. Jednak opinia biegłego wykazała, że gdyby Michał C. poruszał się z dozwoloną prędkością, byłby w stanie zatrzymać pojazd przed przejściem dla pieszych, co mogłoby zapobiec potrąceniu.

W konsekwencji uznano, że skutki wypadku dla pieszych „są wynikiem niewłaściwie dobranej przez kierowcę BMW techniki i taktyki jazdy”.

Ponadto, nadmierna prędkość BMW mogła wpłynąć na błędną ocenę sytuacji przez kierowcę Toyoty Prius i w efekcie uniemożliwić mu uniknięcie kolizji.

Jakie kary grożą kierowcom

Za nieumyślne spowodowanie wypadku Giennadijowi A. grozi kara od 6 miesięcy do 8 lat pozbawienia wolności.

Michałowi C. grozi od 3 do 16 lat więzienia za spowodowanie wypadku oraz do 3 lat za prowadzenie pojazdu pod wpływem narkotyków. Może także otrzymać zakaz prowadzenia pojazdów oraz karę grzywny.

„Zarobki wzrosły kilkukrotnie”. Białoruski aktor, który ucierpiał w wyniku represji, wyjechał do Polski i występuje w reklamach i teledyskach

Denis Soroka był aktorem Brzeskiego Akademickiego Teatru Dramatycznego. Latem 2020 roku spędził 30 dni w areszcie. Próbował pociągnąć do odpowiedzialności funkcjonariuszy, którzy go dusili, ale jego zawiadomienie nie zostało rozpatrzone. W 2021 roku, w ramach politycznych czystek, do teatru przyszło polecenie jego zwolnienia. Denis jednak „uprzedził ich” i odszedł sam. W 2022 roku, po wybuchu wojny w Ukrainie, zdecydował się opuścić kraj. Obecnie mieszka w Warszawie. Próbował pracy jako kierowca taksówki, ale wrócił do działalności artystycznej — zaczął współpracować z agencjami aktorskimi. O różnicach w pracy w Białorusi i Polsce oraz planach na przyszłość opowiedział „Solidarności”. MOST publikuje fragment tej rozmowy.

„Rozpisane co do sekundy”

— Mam kilka kierunków działania. Nadal pracuję jako reżyser obsady, a równocześnie występuję jako aktor. Około 80% projektów znajduję sam — to reklamy, teledyski, sesje zdjęciowe. Pozostałe 20% to propozycje od agencji — głównie seriale albo reklamy. Poza tym działam także jako agent. Mam już dużą bazę rosyjskojęzycznych aktorów z całej Europy, co również przynosi określony dochód.

— Zauważyłeś jakieś różnice w zawodzie w porównaniu z Białorusią?

— To, co rzuca się w oczy — tutaj pracuje się szybciej. Szczególnie w reklamach — wszystko jest rozpisane co do sekundy. Każdy zna swoje zadania i trzyma się harmonogramu. Poza tym panuje miła atmosfera, w przeciwieństwie do tej, którą znałem z Białorusi czy Rosji. Tutaj nie ma nerwowych sytuacji, w których reżyserzy biegają, krzyczą i nie wiedzą, co robić.

Na wszystkich planach zdjęciowych — czy to reklama, film, czy serial — stoi tzw. „barobus”, czyli autobus-kawiarnia. Podczas zdjęć można zjeść śniadanie, obiad i kolację, są też przekąski w postaci deserów i owoców.

Raz tak się najadłem gofrów z mlekiem skondensowanym, że ledwo dotarłem na plan. A miałem tam scenę z krótkim dialogiem z polską gwiazdą. Do dziś nie wiem, dlaczego mnie wybrali. Może specjalnie szukali aktora z zagranicy, który nie zna ich gwiazd i nie będzie się stresował.

— W jakim języku pracujesz?

— W teledyskach, spotach i reklamach nie mam tekstu. W filmach grałem po rosyjsku, polsku i raz po ukraińsku.

Z białoruskimi projektami również dużo współpracuję — zarówno dla telewizji, jak i na YouTube. Byłem tam aktorem, asystentem reżysera obsady i reżyserem obsady. Staram się nie odmawiać naszym i z przyjemnością z nimi pracuję.

Soroka
Denis Soroka. Zdjęcie z prywatnego archiwum / „Solidarność”

„Za 5–7 lat pewnie już nie będę tak rozchwytywany”

— Czy wynagrodzenia polskich aktorów różnią się od tych, które otrzymują aktorzy na Białorusi?

— Moje zarobki wzrosły kilkukrotnie. W Brześciu miałem własne mieszkanie, tutaj wynajmuję, ale mimo to jestem na dużym plusie. Jeśli chodzi o pracę, bywa różnie — raz dużo, raz nic. W zeszłym roku było bardzo dużo projektów, czasem myślałem: ojej, stop.

W tym roku — na razie trochę gorzej, ale mam już poduszkę finansową. Odkładam pieniądze i nawet myślę o kredycie hipotecznym.

Jako aktor tutaj można zarabiać. Ale nie ma co się łudzić. W pewnym sensie mam szczęście. Nie wszystkim się tak udaje. Mam znajomych, których angażują dużo rzadziej niż mnie. Nie mówię, że jestem jakimś świetnym aktorem. Uważam się za przeciętnego. Może pomaga doświadczenie, a może mój typ pasuje zleceniodawcom.

Ale nie wiem, co będzie dalej, przecież nie młodnieję.

Obecnie mieszczę się w bardzo pożądanej kategorii wiekowej — 35–45 lat. To bardzo chodliwy wiek. W przedziale 20–30 lat trudniej tu o role. Za 5–7 lat pewnie już nie będę tak rozchwytywany.

— Powiedziałeś, że za kilka lat już nie będziesz „tak rozchwytywany”. Masz jakieś plany na przyszłość?

— Zawsze mam wielkie plany i marzenia, do których dążę. W Brześciu mieliśmy ekipę, która kręciła krótkie metraże i jeździła na festiwale. W idealnym scenariuszu chciałbym kontynuować to tutaj. Już mam pomysły, powstaje scenariusz. Do tego planuję dalej rozwijać się jako reżyser castingu i agent aktorski.

„Oddalam się od białoruskich realiów”

— Utrzymujesz jeszcze kontakt z Białorusią? Śledzisz tamtejsze kino, teatry, wydarzenia?

— Chciałbym śledzić białoruskie kino, ale go tam po prostu nie ma. Teatr, z którego pochodzę, obserwuję. Jestem zapisany na ich profile w mediach społecznościowych, patrzę, co się dzieje. To część mojego życia. Tego tak po prostu się nie zostawia.

Wiem, że niektórzy aktorzy, którzy również wyjechali, w ogóle nie oglądają, nie interesują się. Ja tak nie potrafię. Ale jak patrzę, to współczuję naszym aktorom. Wiem, że w 2022 roku do naszego teatru zatrudniono człowieka z KGB, który od czasu do czasu „rozmawia” z aktorami.

W ogóle na Białorusi nic mnie już nie trzyma. Mam krewnych, za którymi tęsknię. Ale nie jestem z nimi tak związany, jak byłem z mamą, która zmarła. Gdyby żyła, ciągnęłoby mnie do Białorusi.

Kiedy wyjeżdżałem, mówiłem sobie, że już nie wrócę. Oczywiście, w rzeczywistości bardzo chcę wrócić. Ale tak łatwiej: myśleć, że nie. Niestety, oddalam się od białoruskich realiów.

Kiedy opowiadam Polakom, że próbowano mnie zabić, że spędziłem miesiąc w areszcie tylko za udział w proteście, widzę ich spojrzenia i robi mi się wstyd za nasz reżim. W ich oczach niezrozumienie: jak to możliwe, to jakieś czasy stalinowskie? Są w szoku.

Często nachodzi mnie nostalgia za młodością. Mam taki lifehack dla tych, którzy też lubią powspominać. Gdy jadę pociągiem, zakładam słuchawki, włączam muzykę kojarzącą się z dzieciństwem i młodością. Przejeżdżam przez lasy, pola — ważne, żeby nie było polskich znaków. A przyroda jest tutaj taka sama — i wtedy czuję się jak na Białorusi. To takie dziwne, czasem aż chce się płakać.

— Wspomniałeś, że na Białorusi kręciliście krótkie metraże. I że w rzeczywistości chcesz wrócić. Jeśli by się to udało, o czym chciałbyś nakręcić film?

— Mam pomysł, żeby nakręcić film o tym dniu, kiedy próbowano mnie zabić (chodzi o moment po zatrzymaniu, kiedy służby zastosowały wobec niego przemoc — przyp. MOST). Od początku do końca — co przeżyłem, co się ze mną działo. Film oparty na faktach. Może uda się zrealizować ten pomysł.

„Nie mogłem zawieść kibiców ani drużyny”. Białorusin opowiada, jak przeszedł drogę od wolontariusza do dyrektora warszawskiej Polonii

Kiedy w 2017 roku Alex Malczuk zgłosił się na wolontariat do polskiego klubu piłkarskiego Polonia Warszawa, nie przypuszczał, że po kilku latach zostanie jednym z kluczowych pracowników zespołu. Klub przechodził wtedy kryzys. Białorusin nie otrzymał ani pieniędzy, ani stanowiska. Nie zrezygnował jednak. Razem z zespołem przeszedł przez zmianę władz i pandemię. Dziś Alex jest dyrektorem Polonii ds. organizacyjno-administracyjnych i wierzy, że klub niedługo awansuje do Ekstraklasy. Swoją historią podzielił się z MOST.

20 miesięcy szukał przepustki do świata sportu

Po ukończeniu szkoły średniej na Białorusi w 2010 roku Alex wyjechał na studia do Polski. Wybrał kierunek zarządzanie biznesem w Białej Podlaskiej. W 2014 roku przeprowadził się do Warszawy, gdzie dorabiał w gastronomii i „szukał siebie”. Spędził w stolicy dwa lata, ale zimą 2016 roku przeszedł operację nogi i przez miesiąc przebywał w domu.

– Zastanawiałem się, czym chcę się zajmować w życiu i co w ogóle powinienem robić. Wypisałem na kartce wszystkie swoje zainteresowania – wszystko, czym mógłbym się zająć i co mogłoby przynosić dochód w przyszłości. Codziennie analizowałem tę listę i po półtora tygodnia został tylko jeden punkt: sport, a w nawiasie – piłka nożna. Przez kolejne 20 miesięcy szukałem drogi do świata sportu.

Alex zrozumiał, że na początek potrzebuje jakiegokolwiek doświadczenia w środowisku sportowym. Zaczął więc działać jako wolontariusz na różnych wydarzeniach sportowych w Warszawie i we Wrocławiu. To mogły być maratony albo różnego rodzaju zawody sportowe.

– Na jednym z wydarzeń organizowanych przez Uniwersytet Warszawski występował prezes klubu piłkarskiego Polonia Warszawa, Jerzy Engel. Opowiedział swoją historię – jak był selekcjonerem reprezentacji Polski i o piłce nożnej w ogóle. Na końcu wspomniał o możliwości odbycia płatnego stażu w dziale marketingu Polonii. Trzeba było przygotować prezentację i wykonać zadanie rekrutacyjne. Najlepszemu kandydatowi klub miał zaproponować staż.

Polonia to jeden z najstarszych klubów piłkarskich w Polsce, założony w 1911 roku. Ma siedzibę w Warszawie i bogatą historię, w tym doświadczenie gry w najwyższej klasie rozgrywkowej.

Białorusin dostrzegł w tym szansę na wejście do świata piłki nożnej. Przygotował prezentację, wykonał zadanie i wysłał je do klubu. Był to styczeń 2017 roku.

– I cisza. Nie spodziewałem się tego. Pod koniec stycznia wysłałem wiadomość ponownie, ale znowu nie było żadnej odpowiedzi. Bardzo się tym przejąłem, bo czułem, że moje marzenie jest tak blisko, a jednocześnie mi się wymyka i nic nie mogę na to poradzić.

Polonia Warszawa
Podczas meczu. Rok 2024. Fot. Polonia Warszawa

Codziennie rano wysyłał maile do klubu

Wtedy Alex postanowił zwrócić na siebie uwagę. Codziennie rano wysyłał do Polonii wiadomość z wykonanym zadaniem. Po dwóch tygodniach zadzwoniono do niego i zaproszono na rozmowę kwalifikacyjną.

– Podczas pierwszej rozmowy usłyszałem, że się nadaję. Potem odbyła się druga rozmowa – z działem marketingu. Po dwóch dniach zadzwonili ponownie: „Wszystko super, pasujesz do nas, ale nie mamy pieniędzy na staż”. Odpowiedziałem, że mogę pracować za darmo i pomagać podczas meczów domowych. Zgodzili się.

Tak zaczęła się historia Alexa w Polonii – w marcu 2017 roku.

– Na początku przychodziłem w weekendy na mecze domowe. Po dwóch spotkaniach w Warszawie moje zaangażowanie zauważył prezes klubu i zaproponował, żebym przychodził również w dni powszednie na bezpłatny staż, aby pomagać w sprawach administracyjnych.

„Zostałem tylko ja i jeszcze jedna osoba”

Kiedy Alex dołączył do Polonii, klub grał w III lidze i zmagał się z poważnym kryzysem finansowym. Brakowało środków nawet na pensje dla piłkarzy i pracowników. Niedługo później drużyna spadła do IV ligi.

– Dopiero po trzech miesiącach dowiedziałem się o problemach finansowych. Ale mnie to nie przestraszyło – i tak nie zarabiałem. Miałem jasno określony cel: chciałem wejść do świata sportu. Wręcz przeciwnie – przyjeżdżałem z szeroko otwartymi oczami, cieszyłem się z każdej chwili i chłonąłem każdą informację. Wspominam ten czas jako okres ogromnych emocji.

W maju 2017 roku zaangażowanie Białorusina dostrzegł ówczesny dyrektor klubu. Zapytał Alexa, czy chciałby zostać w Polonii na kolejny sezon – tym razem nie jako wolontariusz czy stażysta, ale jako pełnoprawny pracownik etatowy. Alex z radością przyjął propozycję.

– Trafiłem do działu marketingu i od lata 2017 roku zacząłem otrzymywać pierwszą pensję. Ale sytuacja w klubie się nie poprawiała. Wkrótce zabrakło pieniędzy zupełnie. Odeszli prezes i inni pracownicy. W ciągu kolejnych dwunastu miesięcy od momentu, gdy zostałem zatrudniony, odeszli praktycznie wszyscy – zostałem tylko ja i jeszcze jedna osoba.

„Żaden rozsądny człowiek nie przyjdzie pracować za darmo”

W miarę jak kolejni pracownicy opuszczali klub, Alex przejmował coraz więcej obowiązków — od pracy administracyjnej i marketingu, przez obsługę meczów, aż po prowadzenie mediów społecznościowych.

– Nie bałem się. Po prostu robiłem to, co uważałem za słuszne. Rozumiałem, w jakiej sytuacji znajduje się klub, i że jeśli odejdę, to na moje miejsce na pewno nikt nie przyjdzie. Żaden normalny, rozsądny człowiek nie przyjdzie pracować za darmo. A ja wtedy mogłem sobie na to pozwolić — byłem młody, nie miałem zobowiązań. Wiedziałem, że wiele zależy ode mnie. Po prostu nie mogłem zawieść kibiców ani drużyny.

W tej pracy Białorusin praktycznie nie zarabiał, a w wolnym czasie dorabiał w magazynach i barze.

Alex przyznaje, że w 2018 roku był raczej wielkim romantykiem. Cieszył się z tego, że robi to, co kocha — mimo wszystkich trudności.

– I co najważniejsze, zdobywałem doświadczenie. Administracja klubu była wtedy całkowicie na mojej głowie. Musiałem zajmować się sprawami transferowymi i kontraktami zawodników. A wobec piłkarzy były duże zaległości. Polska federacja bardzo dobrze chroni zawodników — jeśli piłkarz nie otrzymuje wynagrodzenia przez dwa miesiące, ma prawo wysłać oficjalne pismo z żądaniem uregulowania długu. Dokument zawiera informację, że jeśli w ciągu dwóch tygodni zaległości nie zostaną spłacone, kontrakt piłkarza z klubem zostaje rozwiązany jednostronnie.

Alex Malczuk (z prawej) z kierownictwem drużyny w 2024 roku. Zdjęcie z jego prywatnego archiwum

Nowy prezes i COVID

W 2019 roku Alex otrzymywał mniej więcej co dwa miesiące około 30 takich pism od zawodników i sztabu trenerskiego. Nowy prezes w trybie pilnym szukał środków, aby spłacić długi wobec drużyny. Bo jeśli piłkarze by odeszli, nie byłoby zespołu.

– Naprawdę nami trzęsło. Kibice pomagali jak mogli, organizując zbiórki pieniędzy dla drużyny. Czekaliśmy też na konkretne działania ze strony nowych władz i sponsorów. Wszyscy mieli nadzieję na lepsze czasy.

Pod koniec lutego 2020 roku nowym właścicielem zespołu został francuski przedsiębiorca Gregoire Nitot, który od ponad 20 lat mieszka w Polsce. Według Alexa zakup klubu piłkarskiego był dla niego spełnieniem dziecięcego marzenia.

Wydawało się, że problemy zostały rozwiązane, ale wkrótce wybuchła pandemia COVID-19.

– Jeszcze przed przyjściem Gregoire’a drużynę opuścił cały sztab trenerski i wielu zawodników. Na pierwsze treningi w styczniu 2020 roku przyszło zaledwie 5–6 osób. Na początku miałem sceptyczne podejście do nowego właściciela. Nie wiedziałem, kim jest i na jak długo zostanie w klubie. Pomyślałem, że może przyszedł na dwa miesiące, zaraz wszystkich zwolni i przyprowadzi swoich ludzi. A ja przez trzy lata próbowałem utrzymać klub na powierzchni – byłoby przykro usłyszeć, że mnie zwalnia – opowiada Alex o swoich obawach. – Ale on przyszedł z poważnymi zamiarami. Od razu spłacił zaległości wobec piłkarzy, pracowników i firm, z których usług korzystał klub. W momencie jego przejęcia miałem zaległości za osiem miesięcy – wszystko dostałem w ciągu miesiąca. To było bardzo miłe. Właściciel zapytał mnie też, czym chciałbym się zajmować w klubie. Po krótkim namyśle wybrałem dział administracyjno-organizacyjny jako kierunek, w którym chcę się rozwijać.

Na początku nowego sezonu sytuacja w Polonii nieco się ustabilizowała, ale w marcu rozpoczął się lockdown. Mecze zostały odwołane, a personel klubu musiał pracować zdalnie. Dopiero latem sytuacja się poprawiła i rozgrywki zostały wznowione.

Sezon 2019/2020 okazał się nieudany dla warszawskiej drużyny – Polonia znajdowała się na dnie tabeli i groził jej spadek do piątej ligi. Jednak z powodu pandemii Polski Związek Piłki Nożnej podjął decyzję, że żadna drużyna nie spadnie z żadnej ligi – wszyscy pozostaną w swoich rozgrywkach.

– I to nas uratowało, bo zajmowaliśmy przedostatnie miejsce. Ta sytuacja dała nam chwilę wytchnienia i szansę na przebudowę całego klubu. Pojawili się nowi pracownicy. Wszyscy starali się wprowadzić klub na tory, o których marzył właściciel.

Sektor kibicowski Polonii. Fot. Polonia Warszawa

Cel: awans do Ekstraklasy

Nowy właściciel postawił przed zespołem zadanie, aby już w pierwszym sezonie awansować do III ligi, ale udało się to dopiero w kolejnym. Plan zakładał, że do 2025 roku drużyna trafi do II ligi.

– Udało nam się to osiągnąć już w 2023 roku. Zespół przez dwa sezony z rzędu awansował wyżej. Uważam, że w piłce nożnej nie ma drobiazgów. 45% to zasługa zawodników na boisku, 35% – sztabu trenera, a reszta to zasługa personelu technicznego i innych pracowników klubu. Czasem decyduje szczęście, a nawet błędy sędziów.

Do 2029 roku prezes klubu postawił przed drużyną poważniejsze wyzwanie – awans do najwyższej klasy rozgrywkowej w kraju. Alex jest przekonany, że zespół wejdzie do Ekstraklasy wcześniej – maksymalnie w ciągu dwóch–trzech sezonów.

– Dla właściciela awans do najwyższej ligi to priorytet. Od pierwszego dnia powtarzał, że jego celem jest gra w Ekstraklasie. W tych rozgrywkach można już zarabiać naprawdę dobre pieniądze – zarówno od sponsorów, jak i z transmisji telewizyjnych.

Polonia Warszawa
Polonia świętuje awans do II ligi. Fot. Polonia Warszawa

„Być może moja historia kogoś zainspiruje”

Osiem lat po dołączeniu do Polonii Alex stał się nieodłączną częścią klubu. Dziś Białorusin pełni funkcję dyrektora ds. administracyjno-organizacyjnych. Cieszy się, że trafił do drużyny w trudnym momencie i nie żałuje, że nie porzucił jej w czasie kryzysu, a dziś pomaga iść naprzód.

– To było dokładnie to, czego chciałem. Pamiętam, jak leżałem po operacji i tworzyłem listę celów. Dziś widzę, że właśnie te cele udało mi się zrealizować. Trafiłem do świata sportu i piłki nożnej, spełniłem się. Wiem też, że to jeszcze nie koniec – mam przestrzeń do dalszego rozwoju, tak samo jak nasz klub. Być może moja historia kogoś zainspiruje. Przyjechałem do Polski i zaczynałem jak wielu Białorusinów – ale wyznaczyłem sobie cel i konsekwentnie do niego dążyłem.

Dziś Polonia to nie tylko pierwsza drużyna grająca na poziomie II ligi, ale także cała akademia z zespołami dziecięco-młodzieżowymi.

W sezonie 2024/2025 Polonia zajęła szóste miejsce w tabeli rozgrywek.

Białorusin może poprowadzić Legię Warszawa. Szpilewski blisko pracy w stolicy

Aleksiej Szpilewski, białoruski trener z międzynarodowym doświadczeniem, jest jednym z głównych kandydatów na stanowisko nowego trenera Legii Warszawa – jednego z najbardziej utytułowanych klubów piłkarskich w Polsce.

Legia znajduje się obecnie w fazie przebudowy. Po zmianie dyrektora sportowego rozstała się także z dotychczasowym trenerem Gonçalo Feio. Klub prowadzi rozmowy z potencjalnymi następcami – wśród wymienianych nazwisk pojawiają się Jan Urban, Nenad Bjelica, a przede wszystkim właśnie Szpilewski.

Według informacji z kuluarów, Białorusin jest obecnie faworytem władz Legii. Już w kwietniu informowano, że stołeczny klub utrzymuje nieformalne kontakty z 37-letnim trenerem. W ostatnich dniach informatorzy zbliżeni do klubu sugerują, że porozumienie jest coraz bliżej.

Sam trener zakończył właśnie pracę w Arisie Limassol.

„Byliśmy zaskoczeni decyzją trenera, ale ją zaakceptowaliśmy. Z naszych informacji wynika, że otrzymał ofertę z zagranicy” – poinformowała cypryjska strona klubu.

Szpilewski potwierdził, że nie planuje zostawać na Cyprze:

„Mój kolejny klub na pewno będzie poza Cyprem. Muszę brać pod uwagę zarówno kwestie sportowe, jak i rodzinne” – powiedział w rozmowie z mediami.

Kto to Szpilewski?

Szpilewski większość życia spędził w Niemczech, gdzie pracował w akademiach Stuttgartu i Red Bulla Lipsk, a także prowadził zespoły na Białorusi, w Kazachstanie i w Niemczech. Od 2022 roku był trenerem Arisu Limassol — w tym czasie drużyna regularnie rywalizowała w cypryjskiej ekstraklasie i europejskich pucharach, a sam szkoleniowiec zyskał opinię nowoczesnego i taktycznie elastycznego trenera.

„Mogę pracować nawet na oczach policji”. Białoruski artysta opowiada, jak rozkleja nurków po Warszawie

Warszawiacy często spotykają w mieście namalowanych nurków – na ścianach budynków, kolumnach, konstrukcjach, pod mostami. Różnokolorowych i różnej wielkości, z flagami lub hasłami, z syrenami i innymi postaciami. To prace białoruskiego artysty Michasia Miszuka. Dziennikarz MOST porozmawiał z nim o tym, dlaczego wszędzie rozkleja swoje prace, skąd pomysł na nurków i jak mieszkańcy oraz służby komunalne reagują na tę twórczość.

Postać nurka pojawiła się w wyobraźni Michasia jeszcze w czasach studenckich, na ostatnich latach Białoruskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie studiował malarstwo filmowe. Wtedy pojawił się w nim lęk, że nie uda mu się znaleźć pracy w zawodzie. A to oznaczało konieczność „płynięcia z nurtem życia w nieznanym kierunku”. Tak narodził się nurek – i Miasiasz zaczął umieszczać jego wizerunek na budynkach w Mińsku.

– Nurek to ja, to moja osobista historia. Taki człowiek-skorupka, którego niesie nurt przeznaczenia. W tamtym okresie towarzyszyła mi niepewność. I nadszedł moment tego bohatera – postaci, która wyrusza w podróż i nie wiadomo, gdzie na końcu się wynurzy – opowiada Michaś.

Nurk
Zdjęcie z archiwum Michasia Miszuka

Nie wandalizm, lecz drobne chuligaństwo

Jednak półtora do dwóch lat po ukończeniu akademii Białorusin znalazł pracę – zaczął tworzyć scenografie do teledysków, reklam i programów telewizyjnych. I postać nurka „z powodzeniem zniknęła” z jego życia.

Wrócił do niej dopiero po protestach w 2020 roku. Wtedy artysta zmuszony był wyemigrować – najpierw na Litwę, a później do Polski. Ponownie pojawiło się w nim poczucie niepewności, brak zrozumienia, co będzie dalej.

Po osiedleniu się w Warszawie Białorusin zaczął dużo spacerować i poznawać miasto. Z czasem poczuł, że chce wejść z nim w „twórczą interakcję”. Michaś postanowił, że chce zostawić po sobie ślad w miejscach, które odwiedza. Tak nurkowie zaczęli ponownie pojawiać się na murach i pod mostami.

– Mój nurek to jakiś przyjemny element w przestrzeni miejskiej, pewien miły dla oka obrazek. Jeśli was zaciekawi – możecie się przyjrzeć, jeśli nie – po prostu idźcie dalej. Ktoś mówi, że niszczę mury. Na to zawsze odpowiadam, że one i tak już są zniszczone: zaklejone reklamami albo pomazane graffiti. Sam siebie nie uważam za wandala, choć żartobliwie mówię, że to takie moje drobne chuligaństwo – opowiada Michaś.

Nurk
Zdjęcie z archiwum Michasia Miszuka

Ofiary grafficiarzy

Michaś tworzy swoich nurków na papierze przy użyciu farb akrylowych, następnie wycina ich sylwetki i przykleja do ścian zwykłym klejem PVA. Standardowy rozmiar nurka to 90 centymetrów. Są jednak także większe prace. Największa – sześciometrowa – znajduje się pod mostem Śląsko-Dąbrowskim nad Wisłą.

Życie bohaterów na ścianach nie trwa długo – przeciętnie miesiąc lub dwa, i to tylko wtedy, gdy nikt ich nie rusza. Czasami Białorusin naprawia swoich nurków, doklejając brakujące części ciała. Takie odnowione postacie żartobliwie nazywa „frankensteinami”.

– Mój bohater najczęściej kończy swój żywot z powodu warunków atmosferycznych. Ale bywa, że zostaje zerwany przez lokalnych grafficiarzy, bo zasłonił ich malunek. Albo przez służby komunalne. Mimo to w Polsce czuję tę wolność, której brakowało mi na Białorusi. Tam sztuka uliczna napotyka wiele zakazów, a tutaj mogę przykleić nurka na ścianie nawet w obecności policji – opowiada Michaś.

 

Посмотреть эту публикацию в Instagram

 

Публикация от MOST | ПОЛЬША | БЕЛАРУСЬ 🌁 (@mostmedia.io)

„Posprzątaj kupę po swoim psie i ocal nowe adidasy”

Nurkowie Michasia nie pozostają obojętni na wydarzenia na świecie. Gdy w Gruzji procedowano ustawę o „agentach zagranicznych”, w Warszawie pojawił się nurek z gruzińską flagą. Podczas Marszu Równości w Warszawie artysta stworzył podwodnego bohatera z tęczowymi symbolami. Nie zabrakło też nurka z biało-czerwono-białą flagą. Jednego z nich Michaś umieścił za miejską kratą – to nawiązanie do „białoruskiej traumy”.

Nurk
Zdjęcie z archiwum Michasia Miszuka

Pewnego razu Michaś postanowił zorganizować akcję społeczną: stworzył serię nurków, którzy w żartobliwy sposób zachęcali warszawiaków do sprzątania po swoich psach.

– Przyklejałem ich w swojej okolicy, bo u nas niezbyt chętnie sprząta się po pieskach. Starałem się wieszać nurków tam, gdzie psy najczęściej obsikiwały mury, albo tam, gdzie było prawdziwe pole minowe. Hasła były w stylu: „Posprzątaj kupę po swoim psie i ocal nowe adidasy” albo „Kupa twojego pieska to nie nawóz” – opowiada Michaś.

Inicjatywa wywołała duży oddźwięk. Białorusin spotkał się wtedy z falą hejtu w mediach społecznościowych. Niektórzy kazali mu „wracać do swojej Ukrainy”, myląc go z emigrantem z tego kraju. Inni twierdzili, że nie ma prawa dawać rad miejscowym. Jednak pozytywnych reakcji było znacznie więcej.

Nurk
Zdjęcie z archiwum Michasia Miszuka

„Polak powiedział, że kolekcjonuje moich nurków”

Nurkowie zyskali już pewną rozpoznawalność w Warszawie – Michaś zaczął być rozpoznawany na ulicach, ludzie podchodzą do niego na wystawach i festiwalach, żeby się przywitać.

– Stoję kiedyś w parku i maluję, a tu podjeżdża rowerzysta. Na mojej sztaludze mam napisany swój Instagram, więc chyba mnie skojarzył. Mówi: „Zbieram kolekcję twoich nurków z syrenkami na swoim Instagramie. Chcesz, pokażę?”. Byłem też na festiwalu Warsaw Gallery Weekend. Wziąłem wtedy ze sobą nurków. Odwiedziliśmy z nimi około trzydziestu galerii i w każdej robiliśmy zdjęcia moim bohaterom – to była taka kampania promocyjna. I wtedy podchodzili do mnie ludzie, mówili, że mnie znają. Opowiadali, że widzieli nurków gdzieś w swojej okolicy albo gdzieś w mieście – mówi Michaś.

Nurkowie w innych krajach Europy

„Środowisko życia” nurków nie ogranicza się tylko do Polski. Białoruscy podwodniacy pojawiali się też na Litwie, w Danii, Niemczech, Włoszech, Portugalii i Francji. Michaś planuje umieszczać swoich bohaterów także w wielu innych krajach. Stara się, aby jego postacie wchodziły w interakcję z miastem, w którym się znajdują:

– Lubię bawić się symbolami. W Warszawie i Kopenhadze to na przykład syrenki – takie miejskie znaki. Byłem niedawno w Paryżu – tam pojawił się nurek z wieżą Eiffla.

Nurk
Zdjęcie z archiwum Michasia Miszuka

 

Białorusinka pracowała jako sprzątaczka w Polsce, a potem założyła własny biznes i odpowiedziała propagandzie, jak naprawdę „zarabia się na pańskich sedesach”

Propaganda lubi straszyć Białorusinów, że w Polsce będą musieli „czyścić pańskie toalety”. I rzeczywiście, część emigrantów zarabia w obcym kraju na życie sprzątając mieszkania i domy. Białorusinka Anna poszła właśnie tą drogą: po przyjeździe do Polski zatrudniła się jako sprzątaczka. Później założyła własną, niewielką firmę sprzątającą. MOST porozmawiał z nią o najbrudniejszych mieszkaniach, „klientach-pająkach” i o tym, jak sprzątanie pomogło jej psychicznie dojść do siebie po emigracji.

W Białorusi Anna pracowała jako dziennikarka, ale po przeprowadzce do Polski zrozumiała, że dalsza praca w zawodzie i pisanie o represjach w ojczyźnie są dla niej zbyt obciążające emocjonalnie. Przeglądając ogłoszenia o pracę, natknęła się na ofertę ukraińskiej firmy sprzątającej. Pracowała tam przez około osiem tygodni, a potem postanowiła założyć własną działalność. Wsparła ją w tym rodzina, zwłaszcza syn, który „na fali młodzieńczej energii to wszystko uruchomił”.

W biznes zainwestowali zaledwie 300 dolarów: kupili zestaw środków czystości, odkurzacz i wydali trochę pieniędzy na reklamę. Na początku pracowali we troje. Wkrótce pojawiły się pierwsze zyski, które inwestowali w nowy sprzęt i promocję. Obecnie Anna zatrudnia dziesięć osób: siedem Białorusinek i trzy Ukrainki.

— Ten biznes przynosi dochód — większy niż dziennikarstwo — śmieje się kobieta.

W pudełkach pełzały robaki i larwy much

Firma Anny działa na terenie całej Warszawy i w podwarszawskich miejscowościach. Klienci to głównie Białorusini i Ukraińcy, ale zdarzają się także Polacy – trafiają do niej głównie przez platformę Booksy. Najczęściej zamawiane są sprzątania mieszkań, zwłaszcza dwupokojowych, rzadziej domów i biur.

Anna mówi, że zazwyczaj mieszkania klientów są w dobrym stanie, ale czasem trafiają się też takie, do których strach wejść. Wspomina pewnego cudzoziemca, którego mieszkanie było zawalone torbami z resztkami fast foodu – nie wyrzucanymi od miesięcy. W środku panował nieznośny smród, a po pudełkach i jedzeniu pełzały robaki i larwy much. Przyjechane sprzątaczki były w szoku i odmówiły wykonania usługi.

— Wezwał nas po raz drugi — opowiada Białorusinka — przysięgał, że nie ma już robaków i larw. Udało nam się namówić zespół do ponownego przyjazdu, daliśmy im maseczki. Larwy nadal tam były – i to w dużej liczbie. Ale pracowniczki podjęły się sprzątania.

„Wyglądało to jak w filmie ‘Obcy’”

Według Anny, sprzątanie to coś więcej niż zwykłe porządki domowe. Dzięki różnym trikom udaje się uzyskać tak zwany „hotelowy efekt”, kiedy krany i lustra lśnią czystością.

Często z usług korzystają najemcy wyprowadzający się z mieszkań – żeby odzyskać kaucję. Zdarza się, że klienci są już pogodzeni z koniecznością przeprowadzenia remontu, a potem okazuje się, że wystarczy profesjonalne sprzątanie, by naprawić drobne usterki.

— Na przykład wiemy, jak nie malować ścian na nowo, tylko wyczyścić je gąbkami melaminowymi — dzieli się Anna. — One są naprawdę jak magiczne. Usuwają zadrapania, zacieki i zabrudzenia ze ścian, nie uszkadzając farby. Można je stosować też na wszystkich białych powierzchniach – w zlewach, na stołach pomazanych przez dzieci.

Są też specjalne środki, które usuwają osad z czarnych zlewów i kabin prysznicowych, przywracając im przejrzystość. Tę „magiczną chemię” kupuje się w specjalistycznych sklepach – nie ma jej w zwykłych drogeriach.

Zdarza się, że ludzie nieświadomie doprowadzają mieszkania do złego stanu. Dotyczy to zwłaszcza kratek wentylacyjnych, o których często zapominają. Zazwyczaj znajdują się one wysoko na ścianie i nikt ich nie myje – obrastają kurzem i mieszkanie „przestaje oddychać”.

— Raz zdjęliśmy taką kratkę — wspomina Anna — i naprawdę baliśmy się tam zajrzeć, nie mówiąc już o sprzątaniu. Wyglądało to jak w filmie „Obcy” – jakaś maź, coś obrzydliwego. W głowie mam do dziś obraz tej strasznej dziury w ścianie. Ale mieliśmy szpachelkę – i wszystko zostało wyskrobane.

„U klienta cały balkon był w pająkach”

Zazwyczaj do zlecenia jedzie jedna lub dwie osoby, a przy generalnych porządkach – nawet cztery. Na kawalerkę „w standardzie” potrzeba około trzech godzin, na mieszkanie dwupokojowe – cztery. Zdarza się jednak, że sprzątanie trwa znacznie dłużej.

Anna wspomina, jak razem z kolegą zaplanowała posprzątać małą kuchnię i łazienkę w trzy godziny. Jednak kuchnia była cała zastawiona naczyniami pokrytymi grubą warstwą tłuszczu. Ostatecznie sprzątanie zajęło aż dziewięć godzin.

Pracownicy firmy realizują około 120 zleceń miesięcznie, z czego około 30% to stali klienci posiadający abonamenty. Zdarzają się też nietypowi klienci, na przykład tacy, których sprzątaczki nazywają „człowiekami-pająkami”.

– U takich klientów w domu są pająki – tłumaczy Białorusinka – i wtedy wysyłamy tam tylko te osoby, które się ich nie boją. Na przykład jeden z klientów miał cały balkon w pająkach – małych i dużych. Usuwamy je, ale po pewnym czasie znowu się pojawiają. Widocznie to jakaś wyjątkowo odporna kolonia.

Dlaczego czasem zabrania się rozmawiać z klientami

Anna podkreśla, że większość jej klientów to osoby rozsądne i wyrozumiałe. Zwykle wychodzą z domu na czas sprzątania, a ci, którzy zostają, nie przeszkadzają, nie chodzą za pracownicami krok w krok, nie wydają poleceń ani nie czepiają się drobiazgów.

Zwraca też uwagę na ciekawe zjawisko – oznakę zaufania. Klienci, nawet ci, którzy korzystają z usług po raz pierwszy, często zostawiają ekipie klucze i proszą, by po sprzątaniu wrzucić je do skrzynki pocztowej.

W firmie Anny nie zabrania się rozmawiać z klientami, choć są firmy, które wprowadzają takie zasady. Anna tłumaczy, że delikatna rozmowa może zaowocować nowymi kontaktami, które pomogą sprzątaczkom znaleźć inną pracę.

– U nas wszyscy Białorusini mają wyższe wykształcenie – mówi. – Jest ekonomistka, projektantka, towaroznawczyni, psycholożka kliniczna. Trzy osoby już od nas odeszły – jedna z nich znalazła pracę jako projektantka mebli właśnie dzięki takiemu kontaktowi.

„Czy naprawdę do tego dążyłam całe życie?”

Anna wspomina swoje pierwsze zlecenie w ukraińskiej firmie – przypadło akurat na jej urodziny. Mówi, że wtedy siedziała i myślała: „Czy naprawdę do tego dążyłam całe życie?”

Ale szybko się okazało, że praca sprzątaczki miała na nią działanie niemal medytacyjne – podczas sprzątania uspokajały się myśli. Anna przyznaje, że właśnie dzięki tej pracy odzyskała równowagę psychiczną po emigracji.

– To lekka praca – mówi. – Nie da się jej porównać z budową czy fabryką, gdzie trzeba stać cały dzień. Tutaj cały czas zmieniasz lokalizację – cała Warszawa, za każdym razem nowi ludzie.

„Lepiej myć toalety i być wolnym”

Kobieta uśmiecha się, słysząc propagandowe hasła o „pańskich toaletach”. Mówi, że jedna z jej pracownic w Białorusi pracowała jako ekonomistka w sieci handlowej „Euroopt”. Ale dopiero w Polsce może sobie pozwolić na to, by kupować jedzenie, jakie chce.

– Uważam, że lepiej myć toalety i być wolnym, niż robić to samo w więzieniu za darmo – mówi z przekonaniem Białorusinka.

„Sklep działa dzięki mojej pensji z IT”. Białorusinki otworzyły w Warszawie niezwykłą księgarnię

Alona i Włada to współzałożycielki „Bukinistki” – księgarni w Warszawie. Można tu nie tylko kupić książki po białorusku i rosyjsku, ale też wypożyczyć rzadkie wydania, znaleźć lektury z dzieciństwa albo po prostu spędzić wieczór w towarzystwie miłośników książek. Na razie księgarnia przynosi straty, ale kobiety mają wobec niej wielkie plany. Dziennikarka MOST porozmawiała z nimi o tym, dlaczego otwarcie sklepu okazało się niełatwe, czemu niektóre egzemplarze trzeba chować i dlaczego czasem książki warto czytać nie w domu, a w ogrodzie przy księgarni.

Białorusinki od dawna są „w temacie książek”. Alona studiowała bibliotekoznawstwo w Mińsku, pracowała w Bibliotece Narodowej, a potem przeszła do IT. Włada prowadziła klub książkowy, ukończyła kursy moderatorskie i organizowała spotkania literackie.

Ich ścieżki mogły się nigdy nie przeciąć, ale wszystko zmieniła emigracja. Obie opuściły Białoruś w 2022 roku: Alona wyjechała do Warszawy, Włada – zanim osiadła w Polsce – mieszkała jeszcze w Gruzji i Uzbekistanie. Poznały się dzięki społeczności książkowej białoruskich emigrantów.

— W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że mam za dużo książek — wspomina Alona. — Wiedziałam, że ich nie przeczytam, ale przecież komuś innemu mogą się przydać. Tak narodził się pomysł, żeby je sprzedawać. Wiedziałam, że potrafię zorganizować biznes, ogarnąć dostawy, podatki, ale promocja to już nie moja działka. A Włada ma do tego talent.

— Kiedy Alona zaproponowała mi otwarcie księgarni, od razu powiedziała, że nie ma pieniędzy, żeby mi płacić — śmieje się Włada. — Może pokryć koszty książek i podatków. Ale wszystko, co zarobimy, będzie wspólne.

„Mamy książki w kartonach. Zapraszamy!”

Po długich rozmowach zabrały się do pracy: trzeba było znaleźć lokal, zarejestrować działalność i kupić pierwsze książki. Alona miała już działalność gospodarczą – w branży IT – więc po prostu zmieniła jej profil na księgarski.

Przez trzy miesiące szukały miejsca — przejrzały mnóstwo opcji. Ostatecznie „Bukinistka” działa w przedwojennej willi w jednej z najpiękniejszych dzielnic Warszawy — Starym Żoliborzu. Lokal wcześniej był mieszkaniem dobudowanym do trzypiętrowej kamienicy, w której mieszka właścicielka budynku.

— To był maj 2024 roku — wspomina Alona. — Oficjalnie wtedy uruchomiłyśmy działalność, ale otwarcie sklepu przeszło bez fajerwerków.

— Nie miałyśmy takiego prawdziwego otwarcia — dodaje Włada. — Po prostu w pewnym momencie wyniosłyśmy starą kanapę, wniosłyśmy kartony z książkami i napisałyśmy: „Mamy książki w pudłach. Zapraszamy!”

Bukinistka
Sklep „Bukinistka”. Zdjęcie z archiwum Alony

Książki, których nie znajdziesz w Polsce

Asortyment „Bukinistki” jest nietypowy jak na polskie realia. Można tu znaleźć książki po białorusku i rosyjsku — głównie od niezależnych wydawnictw. Jeśli jakiejś pozycji akurat nie ma na półce, można ją zamówić — właścicielki postarają się ją znaleźć.

— Ludzie przychodzą i mówią: „W dzieciństwie miałam taką książkę, bardzo jej szukam, ale nigdzie nie mogę znaleźć”. Na przykład „Małego Księcia” w konkretnym wydaniu. I my staramy się ją dla nich zdobyć — mówi Alona.

Jedną z cech wyróżniających księgarnię jest elastyczne podejście do czytania. Niektórych rzadkich egzemplarzy właścicielki nie chcą sprzedawać — wolą je wypożyczać: trzy książki można wypożyczyć na miesiąc za 50 złotych.

— Czasem trafiają się książki warte 100–200 dolarów i trudno jest wytłumaczyć klientom, skąd taka cena — opowiada Włada. — Na przykład niedawno miałyśmy książkę wartą 600 rubli białoruskich. Nie możemy po prostu wystawić jej za taką kwotę, ale możemy ją wypożyczyć, żeby więcej osób mogło ją przeczytać.

W „Bukinistce” działa też bookcrossing — odwiedzający mogą zostawić własne książki lub zabrać coś, co przynieśli inni czytelnicy.

„To wszystko to jedno wielkie wyzwanie”

„Bukinistka” wygląda jak przytulny kącik z książkami, ale za tym stoi wiele trudności.

— To wszystko to jedno wielkie wyzwanie — śmieje się Alona. — Ale jeśli miałabym wskazać największe zaskoczenie, to uruchomienie strony internetowej.

Chodzi o to, że polskie systemy płatności wymagają, aby tytuły i opisy produktów były w języku polskim. A wszystkie książki w księgarni są po białorusku i rosyjsku.

— Kupiłam domenę w listopadzie, ale dopiero teraz zatwierdzono nam system płatności — mówi Alona. — Musiałyśmy kombinować, żeby w ogóle nas uruchomili.

Obecnie księgarnia działa na minusie. I, jak przyznaje Alona, na sporym minusie. Właścicielki mogą albo zapłacić dostawcom, albo wypłacić pensje. Na jedno i drugie jednocześnie nie starcza.

— Sklep utrzymuje się z mojej pensji z IT — mówi kobieta.

sklep
Alona i Włada. Zdjęcie z archiwum Alony

„Jakie czasy – takie książki”

Tworzenie asortymentu również nie przebiegało zgodnie z planem.

— Kiedy zakładałam księgarnię, chciałam, żebyśmy miały konkretny profil: dobra współczesna proza, humanistyczny non-fiction. Ale życie to zweryfikowało. Każdego dnia ktoś pyta: „A macie ‘Bogaty ojciec, biedny ojciec’?” (książka Roberta T. Kiyosakiego i Sharon Lechter o niezależności finansowej i inwestowaniu – przyp. red. MOST) — opowiada Alona.

Niektóre tytuły, które dobrze się sprzedają, kobiety jednak zamawiają, ale starają się ich nie eksponować.

— Wiadomo, jakie czasy – takie książki — mówi Włada. — Czasem przymykamy oko, ale takie tytuły chowamy… na przykład w dziale ezoteryki. Nie zawsze łatwo je znaleźć, ale jeśli ktoś naprawdę szuka — znajdzie.

Księgarnia dla tych, którzy nie tylko czytają, ale też piszą

Do „Bukinistki” zaglądają nie tylko Białorusini. Przychodzą też Ukraińcy, Rosjanie, nawet Polacy zamawiają tutaj książki. Właścicielki mówią, że księgarnia stała się także miejscem spotkań — odbywają się tu premiery książek, kluby książkowe, a także klub pisarski. Uczestnicy tego ostatniego nie tylko omawiają książki, ale również uczą się pisać.

— Spotykają się wieczorem, zamykają księgarnię, siadają przy stole z herbatą, cukierkami — i za każdym razem wychodzą z gotowym tekstem — opowiada Alona.

Szczególną uwagę „Bukinistka” poświęca książkom niezależnych autorów.

— Z radością przyjmujemy na półki książki tych, którzy wydają je sami — mówi Włada. — To szansa dla autorów, którzy nie chcą współpracować z rosyjskimi wydawnictwami, ale szukają swojej publiczności.

Kolejny krok to uruchomienie wydawnictwa dla autorów-emigrantów.

— Obecnie jest bardzo wielu ludzi — Białorusinów, Rosjan — którzy piszą książki, ale z różnych powodów nie chcą zgłaszać się z nimi do rosyjskich wydawnictw — mówi Alona. — Tymczasem białoruskich wydawnictw, nawet na emigracji, jest za mało, żeby wydawać wszystko, co piszą autorzy na obczyźnie. Wiele z nich ma też dość sztywne ograniczenia — tematyczne czy gatunkowe — i nie chcą wszystkiego przyjmować. My chcemy dać takim autorom przestrzeń.

Właścicielki księgarni nie wykluczają, że już jesienią ukaże się pierwszy tom z tekstami członków klubu pisarskiego i autorów na emigracji.

Ciche czytanie w ogrodzie

Latem „Bukinistka” planuje poszerzyć swoją ofertę: w ogrodzie, do którego prowadzą drzwi księgarni, pojawią się „ciche czytania”. Odwiedzający będą mogli przyjść, wybrać dowolną książkę z półki, usiąść w ogrodzie z napojem i spędzić czas w spokojnej atmosferze. Jeśli książka przypadnie im do gustu — będą mogli ją kupić. Jeśli nie — wystarczy zostawić datek.

— Chcemy, żeby to miejsce stało się punktem przyciągającym ludzi myślących. Przestrzenią do czytania, rozmów i inspiracji — mówi Alona.

sklep
W ogrodzie przy „Bukinistce”. Zdjęcie z archiwum Alony

Do 8 lat więzienia. Prokuratura postawiła zarzuty Białorusinowi, który biegał nago po trasie w Warszawie

Białorusinowi, który w kwietniu biegał nago po trasie S8 w Warszawie, postawiono zarzuty. Grozi mu do 8 lat więzienia za uszkodzenie sześciu samochodów, prowadzenie auta marki Hyundai pod wpływem marihuany oraz stworzenie realnego zagrożenia w ruchu drogowym — poinformowała polska policja.

Przypomnijmy, że 15 kwietnia 35-letni obywatel Białorusi spowodował w Warszawie serię kolizji drogowych, przejechał się trzymając się tylnej części ciężarówki, a następnie rozebrał się do naga i biegał po trasie.

Seria zdarzeń z udziałem Białorusina rozpoczęła się na ul. Głębockiej. Kierując Hyundaia, uderzył w BMW. Następnie kontynuował jazdę i zderzył się z cysterną oraz samochodem marki Peugeot.

Później wysiadł z auta i wspiął się na jego dach. Możliwe, że w tym czasie ktoś inny zajął miejsce kierowcy albo samochód ruszył samoczynnie, aż w końcu uderzył w barierkę. Białorusin spadł na pobocze, a Hyundai zderzył się jeszcze z pojazdem marki Iveco.

Widząc ciężarówkę na drodze, mężczyzna przyczepił się do niej od tyłu i przejechał w ten sposób pewien odcinek drogi. Gdy dotarł na ul. Marywilską, całkowicie się rozebrał. Podbiegł do samochodu marki Nissan, wybił w nim szybę, a następnie wskoczył na dach Renaulta. Tak dojechał aż do ul. Modlińskiej, gdzie został zatrzymany przez innych kierowców i przekazany policji.

Mężczyzna został przewieziony do szpitala. Alkotest wykazał, że był trzeźwy, jednak ze względu na jego nieracjonalne zachowanie lekarze skierowali go na badania toksykologiczne. Następnego dnia zatrzymany Białorusin został doprowadzony do prokuratury dzielnicy Praga Północ w Warszawie, gdzie usłyszał zarzuty. Został tymczasowo aresztowany na trzy miesiące.

„Skoro on dał radę, to ja też mogę”. Polski stand-uper nauczył się rosyjskiego i występuje przed emigrantami

Polak Robert Biełecki zainteresował się humorem wschodnich sąsiadów, gdy wyjechał do pracy do Anglii — mieszkał tam z Ukraińcami, Litwinami i Łotyszami. W rezultacie nauczył się języka rosyjskiego i zajął się stand-upem. Żartuje wyłącznie po rosyjsku i występuje przed Białorusinami oraz Ukraińcami. MOST zapytał komika, czym białoruski humor różni się od polskiego i na jakie tematy nigdy by nie zażartował.

Oglądał propagandystę, żeby nauczyć się przekleństw

W szkole Robert miał lekcje rosyjskiego i przedmiot ten bardzo mu się podobał. Jak mówi, robił nawet prace domowe za kolegów z klasy. Jednak dopiero w Anglii miał możliwość praktykowania języka z osobami z byłego ZSRR.

— Kiedy po siedmiu latach wróciłem do Polski, postanowiłem zdać rosyjski na poziomie C1. Nie powiem, że było łatwo, ale intensywnie się przygotowywałem: sam dobierałem materiały, zapisałem się na kurs. Oglądałem Jurija Dudia, Leonida Parfionowa, a nawet Władimira Sołowjowa — żeby poznać przekleństwa, których nigdzie indziej nie mogłem znaleźć.

Nie wiedział, co robić na delegacji — trafił na stand-up

Robert opowiada, że stand-up w Polsce zaczął się rozwijać około 15 lat temu — wszystko zaczynało się od dwóch-trzech komików. Dziś w Warszawie niemal codziennie odbywają się open mic-y — występy, podczas których każdy chętny może przetestować swój materiał przed publicznością.

Robert zainteresował się stand-upem przypadkiem — kilka lat temu, podczas delegacji w Warszawie, nie wiedział, co robić wieczorem. Postanowił pójść na występ.

— Przez kolejne dwa lata chodziłem na stand-up raz w tygodniu. Nawet myślałem, żeby wystąpić, ale się bałem. Wtedy zacząłem rozmawiać z białoruskimi i ukraińskimi komikami.

Pokonać strach pomógł mu przykład innego Polaka, który jednak wyszedł na scenę i przeczytał swoje żarty z kartki.

— Wtedy pomyślałem: skoro on dał radę, to ja też mogę. Tym bardziej że wcześniej dużo obserwowałem innych komików — jak żartują, jak zachowują się na scenie. Przygotowałem wtedy pięciominutowe wystąpienie.

@robertbielecki95 Когда живёшь в 🇵🇱, и у тебя нету всех документов!!! #ужонд #варшавапольша #варшава #украинцывпольше #польша #документыпольша #кельцепольша #русскийязык #картапобыта #стандап #беларусывпольше #поляки #поляки #юмор #польскийязык #узбекстендар ♬ dźwięk oryginalny – Robert Роберт

„Bez tego słowa niektórzy Polacy w ogóle milczą”

Swoje pierwsze stand-upowe wystąpienie Robert poświęcił popularnemu polskiemu przekleństwu „ku**a”. — Bez tego słowa niektórzy Polacy w ogóle milczą — żartuje.

Temat spodobał się publiczności.

— Dostałem brawa, po występie ludzie podchodzili i mówili, żebym kontynuował. I spodobała mi się ta atmosfera — ludzie przyszli po prostu się pośmiać.

„Żeby wasi ludzie mieli chociaż jeden dzień wolny”

Od tego momentu Robert zaczął występować regularnie. Pisze swoje stand-upy po rosyjsku i występuje dla Białorusinów oraz Ukraińców. Głównym tematem jego żartów stał się stosunek Polaków do emigrantów.

— Po jednym z występów w Katowicach podeszła do mnie dziewczyna i powiedziała, że nawet nie myślała, że ten temat można tak ująć — z perspektywy Polaka.

Robert dodaje, że w większości przypadków zarówno Białorusini, jak i Ukraińcy reagują na jego żarty śmiechem — nawet jeśli zawierają drobne uszczypliwości.

— Na przykład pytam podczas występu: „Dlaczego w niedzielę sklepy w Polsce są zamknięte?” Po chwili ciszy dodaję: „Żeby wasi ludzie mieli chociaż jeden dzień wolny”.

Tematem, z którego śmieją się i Polacy, i Białorusini, są relacje damsko-męskie — opowiada Robert. Komik dodaje, że w polskim stand-upie można żartować z Kościoła czy partii rządzącej. Ale są tematy, z którymi nie odważyłby się wyjść przed publiczność — wojna i Holokaust.

— Byłem kiedyś na stand-upie, gdzie jeden komik bardzo ostro wypowiadał się o Holokauście, a inny żartował z choroby Alzheimera, na którą cierpiał [papież] Jan Paweł II. Bardzo mi się to nie podobało. Ostatni żart został przyjęty ciszą (nie było śmiechu ani braw — przyp. MOST).

„Białorusini się śmieją, ale nie klaszczą”

Białoruski stand-up różni się od polskiego tym, że komicy częściej używają tzw. „punchy” — puent, które mają rozbawić widza po krótkiej pauzie. Polscy komicy, zdaniem Roberta, wolą dłuższe, gawędziarskie wystąpienia, przeplatane żartami.

Robert zauważył też różnice wśród publiczności. Na polski stand-up przychodzą głównie osoby w wieku od 30 do 40 lat, natomiast widownia na występach rosyjskojęzycznych komików jest średnio o dziesięć lat młodsza.

— Ukraińcy są bardziej żywiołowi — klaszczą i czasem krzyczą. Białorusini się śmieją, ale nie klaszczą. A Polacy — robią jedno i drugie. Oczywiście wszystko zależy od nastroju — po ciężkim dniu człowiek raczej nie będzie zbyt energiczny.

Na występach zarobił 700 złotych, a wydał dwa tysiące

Jak mówi Robert, białoruscy i ukraińscy komicy-emigranci bardzo go wspierają. Ciągle przypominają mu, by zapisywał nowe pomysły, zapraszają na występy i jeżdżą z nim na koncerty do innych miast.

— Kiedy dwa lata temu dopiero zaczynałem występować, zobaczyłem plakat Maksa Konowałowa, Dymytro Naryszkina i Dymytro Sawiana (białoruscy stand-uperzy na emigracji — przyp. MOST). Napisałem do nich wtedy i zapytałem, czy mogę wystąpić jako support. Zgodzili się, a z Krakowa do Warszawy wracaliśmy już razem — wspomina Robert.

Obecnie komik przygotowuje się do występu w Łodzi — chce wziąć udział w koncercie Paszy Krywca.

— Napisałem do niego dosłownie wczoraj i zapytałem, czy mogę wystąpić. Pasza się zgodził — uśmiecha się Robert.

Stand-up zajmuje ważne miejsce w życiu Roberta, mimo to traktuje go jako hobby. Nie marzy o tym, by całkowicie poświęcić się tej dziedzinie czy występować przed tysiącami widzów. Przyznaje, że przez dwa lata zarobił na występach zaledwie 700 złotych, a na paliwo wydał około dwóch tysięcy.

— Żona nie jeździ ze mną na występy. Ale przynajmniej nie daje mi do zrozumienia, że moje hobby nie przynosi pieniędzy — to już jakaś forma wsparcia — żartuje Polak.