„Głównie patrzę, czy startują Kenijczycy”. Białoruski biegacz przeprowadził się do Polski i żyje z nagród

Białoruski biegacz Raman Adamowicz wyjechał z Białorusi w 2022 roku. W ojczyźnie był medalistą i zwycięzcą wielu krajowych i międzynarodowych zawodów. W Polsce nadal uprawia sport. Obecnie biegi to jego jedyne źródło utrzymania. W rozmowie z kanałem telegramowym „O, sport! Ty – mir!” 28-letni sportowiec opowiedział, czy da się żyć tylko z szybkich nóg i ile można na tym zarobić.

„Jedyny Białorusin w całym mieście”

— Jak się Pan zadomowił w Polsce?

— We wrześniu miną trzy lata, odkąd tu mieszkam. Od razu przeprowadziłem się do miasta Leszno w województwie wielkopolskim (stolicą województwa jest Poznań, Leszno znajduje się około 80 km dalej — przyp. red.). Miałem tu znajomego menedżera, a mieszkanie było niedrogie. No i lokalizacja wygodna: między Wrocławiem a Poznaniem, blisko do Niemiec i Czech.

Z zasady nie chciałem jechać do dużego miasta, gdzie wynajem jest drogi, a na treningi trzeba długo dojeżdżać. Tutaj wszystko mam pod ręką. Wychodzę z domu — las, stadion, górki, dworzec. Nawet roweru nie potrzebuję — wszędzie dojdę pieszo. Trochę przypomina to białoruski Miadzioł. Zresztą, z tego co wiem, teraz jestem w Lesznie jedynym Białorusinem. Niedawno byli tu jeszcze rodacy, ale przeprowadzili się do Warszawy i już narzekają, chcą wracać, bo w stolicy jest im za ciasno.

Czym tu można się zająć? Jest kilka fabryk, a do tego dobrze rozwinięty sport motorowy. Z tego co wiem, w Lesznie działa najsilniejszy klub żużlowy — mają specjalny stadion z nawierzchnią gruntową i górkami, po których jeżdżą motocykliści.

— Przyjechał Pan do Polski „w pustkę”?

— Tak, można tak powiedzieć. Nawet w ogóle nie znałem języka polskiego. Pamiętam, że po pierwszych startach, w których zwyciężałem, podchodzili do mnie dziennikarze i zadawali pytania, a ja jedyne, co potrafiłem powiedzieć po polsku, to że trasa była szybka i dobra. Teraz jest już lepiej z językiem, ale nie uczę się go jakoś intensywnie. Szczerze mówiąc, mam myśli, żeby z czasem wyjechać gdzieś dalej, na zachód.

— A w ogóle z jakimi planami wyjeżdżał Pan z Białorusi?

— Bez szczególnych planów. Zakładałem, że przyjadę, zakotwiczę się tutaj i poświęcę się bieganiu — że będę biegać i w ten sposób zarabiać na życie. I w zasadzie tak właśnie się stało.

bieg
Raman podczas biegu. Zdjęcie z prywatnego archiwum Ramana

„Zdarza się, że biegam dwa razy dziennie”

— W Polsce działa wiele profesjonalnych i amatorskich klubów biegowych. Nie próbował Pan do żadnego dołączyć?

— Zdarzało się, że przy zawodach zgłaszałem się niby jako zawodnik klubu [„Achilles” z Leszna], ale tak na poważnie to nawet nie próbowałem się nigdzie dostać. Jestem pewien, że do profesjonalnego klubu mnie nie wezmą. Przecież wtedy trzeba za mnie opłacać wpisowe na zawody, może coś wypłacać. A kto będzie się tym zajmować dla Białorusina? Nawet nie próbowałem tego sprawdzać. A amatorskie? Sam potrafię dobrze się przygotować, pobiec.

— Naprawdę utrzymuje się Pan wyłącznie z udziału w zawodach?

— Tak. Praktycznie w każdy weekend przez cały rok jeżdżę na starty. Czasem mam nawet dwa biegi dziennie, bywa, że biegnę trzy dni z rzędu.

Pamiętam, w czerwcu 2023 roku w piątek wieczorem przebiegłem 10 km pod Warszawą — wygrałem. W sobotę po południu biegłem już półmaraton [170 kilometrów dalej] w Lublinie — byłem drugi. A w niedzielę wróciłem do Warszawy i przebiegłem tam jeszcze piątkę — znowu wygrałem. Zarobiłem wtedy około tysiąca dolarów — wystarczyło na dwa miesiące czynszu.

Albo kiedyś wygrałem trzy biegi w dwa dni. W sobotę rano 5 km w Cekowie, potem od razu wsiadłem do auta z Polakiem, zawiózł mnie do Janowca, gdzie po południu był bieg na 10 km. Potem wróciłem do domu [do Leszna], przenocowałem i w niedzielę rano pojechałem pociągiem do Szczecinka, gdzie znów biegłem „dychę”. Wśród rywali był Kenijczyk, byli też Ukraińcy. Za te trzy starty zarobiłem około tysiąca dolarów.

Była też taka sytuacja: rano pobiegłem półmaraton w Siedlcach — zająłem drugie miejsce. Poprosiłem organizatorów, żeby przyspieszyli dekorację, bo musiałem jechać na kolejny bieg — i faktycznie podrzucili mnie na dworzec. Pojechałem do Konina — tego samego dnia wygrałem tam bieg na 10 km. Przebiegłem w czasie 29:50 — a w tym samym roku mistrzostwa Białorusi wygrywano z gorszym wynikiem. A ja w jeden dzień zarobiłem około tysiąca dolarów.

Był też fajny start niedaleko Leszna, jakieś 25 km. Nie miałem jak dojechać, więc wsiadłem na rower. Kiedy rywale mnie zobaczyli, myśleli, że nie mam już sił. Na starcie ruszyli ostro, a ja spokojnie ich przytrzymałem i na końcu wyprzedziłem — wygrałem „dychę”. Zarobiłem jakieś 500 dolarów. Potem znowu wsiadłem na rower i wróciłem do domu. Wszyscy byli w szoku.

„Zimą biegam 150 kilometrów tygodniowo”

— Skąd Pan bierze na to wszystko siły?

— Jestem chłopak ze wsi na Białorusi. Biegam od 14. roku życia, robię to z pasją, czytam fachową literaturę o odżywianiu, regeneracji, treningu. Pilnuję, ile jem węglowodanów i białka, ważę jedzenie. Teraz w weekendy startuję, a w tygodniu mam lekkie treningi regeneracyjne — biegam około 14 kilometrów dziennie. W okresie przygotowawczym, zimą, robię bazę — przebiegam do 150 km tygodniowo i chodzę na siłownię. A potem przez dziewięć miesięcy startuję w zawodach, biorę ze sobą żele i mieszanki węglowodanowe.

— A z czego Pan żyje w okresie bez zawodów?

— Z tego, co zarobiłem przez prawie cały rok. I spokojnie mi to wystarcza.

— Brzmi to jednak ryzykownie. Co będzie, jeśli przydarzy się kontuzja?

— Na szczęście kontuzji nie miałem. Bardzo uważnie obserwuję swój organizm, kondycję, nie przeciążam mięśni bez potrzeby. Chociaż ostatnio był nieprzyjemny moment — w lutym biegłem dychę w Gdyni. W Lesznie było wtedy jak na luty bardzo ciepło — 15 stopni, biegałem na stadionie w krótkich spodenkach. W Gdyni było chłodniej, wiał wiatr. Biegłem pierwszy, chciałem przyspieszyć, ale na zakręcie, na bruku, złapał mnie skurcz w mięśniu pośladkowym. Zacząłem ciągnąć nogę i na ostatnich 100–200 metrach minęło mnie trzech zawodników. Skończyłem czwarty.

— A jeśli — odpukać — przydarzy się poważna kontuzja? Co wtedy?

— Jak się tak zastanowić, to jutro może wybuchnąć wojna albo spaść meteoryt. Jak się człowiek będzie ciągle czegoś bał, to zwariuje. Dlatego dbam o zdrowie i liczę, że będzie dobrze. A jak coś się stanie — coś wymyślę.

— Nie myślał Pan o jakimś zabezpieczeniu na przyszłość, poza bieganiem?

— Może tylko, żeby iść w IT. Ale po co wtedy biegać, jak trzeba by to łączyć? Wybrałem bieganie.

„Starty to praca, z której się utrzymuję”

— Czym kieruje się Pan przy wyborze zawodów?

— Najpierw patrzę, ile można wygrać. Potem analizuję listę startową — kto startuje, jaki jest poziom konkurencji. Na wiele biegów w Polsce przyjeżdżają silni Kenijczycy. Jest jeden węgierski menedżer, który wozi Kenijczyków po całej Europie. Jego zawodnikiem jest m.in. Kiptum Mayo, który w latach 2016–2018 wygrywał Miński Półmaraton. Ja wszystko analizuję, planuję treningi i obciążenia.

— Czyli wybiera Pan biegi, gdzie na pewno uda się coś wygrać?

— Takie, gdzie mam pewność, że będę na podium i coś zarobię. Głównie patrzę, czy startują Kenijczycy. Jak są na liście, to jeszcze się zastanawiam, czy jechać. Ale niedługo jadę na bieg, gdzie będzie trzech Kenijczyków — zobaczymy, jak pójdzie.

— Ile startów zalicza Pan w ciągu roku?

— Maksymalnie, jeśli dobrze pamiętam, miałem około 70 startów w roku. Średnio wychodzi około 50 biegów rocznie. Na różnych dystansach: od 1600 metrów do półmaratonu (21 km). W zeszłym roku jednego dnia biegłem 1600 metrów, następnego dnia 7 km. Do finału na 1600 m kwalifikowało się 10 najlepszych z „siódemki” — i bieg był trzy godziny po jej zakończeniu. Chyba wtedy wszystko wygrałem.

— Co jest największą motywacją do startów?

— Możliwość zarobku. Dla mnie wszystkie te starty to praca, z której się utrzymuję.

— Na zawodach można nieźle zarobić, ale trzeba też inwestować. Ile to kosztuje?

— Generalnie zawodników z takim poziomem wyników jak mój organizatorzy wspierają: zwalniają z opłaty startowej, opłacają przejazd, nocleg. Jechałem na bieg do Gdańska — tam zakwaterowali mnie na dwa dni w hotelu, karmili, zwrócili koszty podróży. Nic sam nie płaciłem. Ale nie wszędzie tak jest. Zdarzają się biegi, gdzie mimo moich wyników nie chcą nic pokryć, bo mam białoruskie obywatelstwo. Wtedy muszę płacić sam. Sponsorów nie mam.

bieg
Zdjęcie z prywatnego archiwum Ramana

„Czerwono-zielonej flagi przy swoim nazwisku widzieć nie chcę”

— Pod jaką flagą się Pan rejestruje?

— Jeśli jest możliwość zarejestrowania się jako sportowiec neutralny — korzystam z niej. Jeśli nie, to wybieram polską flagę. Czerwono-zielonej obok swojego nazwiska widzieć nie chcę. Wszędzie trzeba podać obywatelstwo, a ono — białoruskie. Nigdy nie było tak, żeby mnie nie dopuścili, zdyskwalifikowali albo nie wypłacili nagrody. Ale, jak już mówiłem, czasem przez paszport nie chcą pokrywać kosztów przejazdu czy noclegu.

Na przykład na zawody w Gdańsku wydałem na podróż około 100 złotych, wygrałem i zgarnąłem 700 dolarów. Do medalu dołączony był jeszcze komplet naczyń — sprzedałem go Polakowi i jeszcze trochę dorobiłem.

— Co trzeba zrobić, żeby organizatorzy pokryli koszty przejazdu i noclegu zawodnika?

— Trzeba mieć dobre wyniki. Zazwyczaj to menedżer zawodnika zgłasza jego dane, a organizatorzy decydują, czy pokryją koszty. Ja robię to sam. Piszę do organizatorów, podaję swoje rezultaty, rekordy życiowe i pytam, na jakie warunki mogę liczyć. Potem trwa wymiana wiadomości.

„Maksymalnie 1000 dolarów, minimalnie 200 za bieg”

— Najbardziej nietypowy bieg, w jakim Pan uczestniczył?

— W Kłajpedzie biegliśmy ponad 11 kilometrów po plaży i drewnianych schodach. Zająłem wtedy drugie miejsce, wygrał Ukrainiec. Ile zarobiłem — nie pamiętam.

— Zdarzyło się, że pojechał Pan na zawody i nic nie zarobił?

— Tak. Na jeden start wydałem około 100 dolarów, nagroda była tylko dla zwycięzcy, a ja jeszcze nie zdążyłem się zregenerować po poprzednim biegu i po prostu nie pobiegło mi się dobrze.

— Jaka była najwyższa i najniższa nagroda za jeden bieg?

— Najwięcej — 1000 dolarów, najmniej — 200. I nie trzeba od tego płacić podatku.

— Czy na zawodach jest Pan już postrzegany jako faworyt?

— Tak. Ciekawe jest to, że jak Polacy przegrywają, zwłaszcza z cudzoziemcem, to od razu skarżą się organizatorom i domagają się kontroli antydopingowej. Regularnie oddaję próbki — to standardowa procedura. Zawsze wszystko czyste. Ogólnie podejście do mnie jest w porządku, nie ma dyskryminacji. Ale raz spotkałem Polaka, który zachwycał się Łukaszenką — mówił, że to twardy facet, że jest super itd. To mówił starszy ode mnie człowiek, który siedzi w domu na zasiłku, nic nie robi i tylko ogląda telewizję. Nawet nie próbowałem go przekonywać — nie miało to sensu.

— Ma Pan wiele zwycięstw. Nikt z polskich działaczy lekkoatletycznych nie zwrócił na Pana uwagi? Nie zaproponowano Panu reprezentowania Polski na arenie międzynarodowej?

— Nigdy nic takiego się nie wydarzyło. Ale nie jestem tym rozczarowany. Nadal biegam jako amator. Teoretycznie mógłbym nawet trafić do reprezentacji Polski, ale bez dokumentów (mam status ochrony międzynarodowej) nikt się tym nie zajmie.

„Od 500 do 1000 dolarów miesięcznie”. O zarobkach białoruskich lekkoatletów

— Jak wypada Pan na tle profesjonalnych zawodników z Polski i Białorusi?

— Na niektórych biegach wyprzedzałem mistrzów Polski, członków kadry narodowej. Ci ludzie dostają po kilka pensji, stypendia, a ja przyjeżdżam i wygrywam. Jeśli chodzi o Białoruś, to mam już trzeci rok z rzędu najlepszy czas w półmaratonie spośród wszystkich Białorusinów. I to wyszło tak, że wygrałem „dychę”, a następnego dnia pobiegłem półmaraton w godzinę i cztery minuty. Ten wynik wciąż jest najlepszy w kraju.

— Utrzymuje Pan kontakt z lekkoatletami, którzy zostali na Białorusi?

— Można powiedzieć, że nie. Sami się odsunęli. Są „za Batkę”, pod czerwono-zieloną flagą, liżą tyłki, żeby tylko nie wylecieć z kadry.

— A jaka jest teraz atmosfera w białoruskim środowisku lekkoatletycznym?

— Większości to pasuje: jeżdżą na zawody do Rosji, po Białorusi, wypłaty dostają regularnie. Konkurencja niewielka, więc można wygrywać i brać premie. Z tego co wiem, biegacze w ogóle nie przejmują się międzynarodowym zakazem startów. Tylko nieliczni są niezadowoleni, bo stracili szansę na udział w dobrze opłacanych biegach, gdzie mogliby wchodzić na podium i zarabiać konkretne pieniądze.

— Ile zarabia teraz zawodowy biegacz na Białorusi?

— Od 500 do 1000 dolarów, jeśli jest w podstawowym składzie kadry. I nawet jeśli nigdzie nie startuje, ale jest na liście — pieniądze i tak dostaje.

— A ile Pan jest w stanie zarobić na swoich startach?

— Dwa–trzy tysiące dolarów miesięcznie.

— Gdzie trzyma Pan swoje medale?

— Kilkadziesiąt medali i pucharów wysłałem na Białoruś. Myślałem, żeby je wyrzucić, ale ojciec powiedział, żebym tego nie robił, że warto je zachować na pamiątkę. Więc przez znajomego wysłałem je do domu. Pogranicznicy zobaczyli puchary i pomyśleli, że znajomy nielegalnie przewozi złoto. Kilka godzin trwała kontrola, przeprowadzili ekspertyzę, ale się wyjaśniło i go przepuścili.

— Przez trzy lata w Polsce przebiegł Pan więcej niż przez całą karierę na Białorusi?

— Tak wychodzi. Na Białorusi zresztą nie biegałem jakoś dużo. Wróciłem z wojska w 2020 roku i tak naprawdę trenowałem raptem dwa lata. A tutaj wszystko jest dużo bardziej intensywne. Jestem zadowolony i z życia w Polsce, i z tego, że bieganie daje mi utrzymanie. Jak długo jeszcze zamierzam biegać? Do czterdziestki piątki. A tak serio — trudno przewidzieć. Dopóki starczy sił i zdrowia, będę biegać.