„Wszystko to koordynuje reżim Łukaszenki” — były białoruski funkcjonariusz o sytuacji na granicy z Polską

Minął rok od tragicznego ataku na polskiego żołnierza na granicy z Białorusią. Polska codziennie rejestruje kolejne próby nielegalnego przekroczenia granicy, a w Mińsku pojawiają się pogłoski o przyjeździe nawet 150 tysięcy Pakistańczyków. Porozmawialiśmy z byłym funkcjonariuszem białoruskiej straży granicznej o tym, jak dziś wygląda granica od wschodniej strony i co kryje się za eskalacją kryzysu migracyjnego.

Witalij (imię zmienione) przez wiele lat służył w białoruskich służbach granicznych, ale odszedł po protestach w 2021 roku. Obecnie przebywa na wymuszonej emigracji.

Kryzys migracyjny na granicy polsko-białoruskiej trwa nieprzerwanie od 2021 roku. Polskie służby graniczne coraz częściej odnotowują akty agresji ze strony migrantów. W ciągu ostatniego roku patrole graniczne były obrzucane kamieniami, grubymi gałęziami oraz podpalonymi konarami drzew. W ubiegłym roku cudzoziemcy zaczęli również używać najprostszej broni: proc, noży, zaostrzonych przedmiotów oraz rozbitych szklanych butelek. Doszło także do tragicznego incydentu — śmiertelnego ataku na polskiego żołnierza Mateusza Siteka, który został ugodzony nożem przymocowanym do długiego kija.

Jak wyglądała białoruska granica przed kryzysem migracyjnym

— Jak wygląda granica po stronie białoruskiej? Czy można ją przekroczyć bez pomocy pograniczników?

— Odcinek granicy Białorusi z Polską jest najbardziej zaawansowany pod względem zabezpieczeń inżynieryjnych. To dziedzictwo czasów ZSRR, kiedy ten fragment był zewnętrzną granicą Związku. W porównaniu z Litwą, Łotwą, a tym bardziej z Ukrainą, jest on maksymalnie wzmocniony. Dlatego w poprzednich latach, jeśli migranci próbowali nielegalnie przedostać się do Europy przez Białoruś, zwykle wybierali inne kierunki. Złapanie migranta na granicy z Polską było wydarzeniem — były placówki, które przez pięć lat nie miały ani jednego takiego przypadku.

Najbardziej podatne na nielegalne przekroczenia były styki granicy Białorusi z Ukrainą i Litwą, bo właśnie tam brakowało systemów alarmowych.

Obecnie wszystkie te szturmy (granicy — przyp. red. MOST) mają miejsce na odcinkach liniowych strażnic. Pas graniczny jest oznaczony w terenie systemem zapór inżynieryjnych. Jego podstawowym elementem jest kompleks alarmowy. Systemy mogą być przerwaniowe, zwarciowe, indukcyjne, światłowodowe — w każdym przypadku pogranicznicy od razu wiedzą, że ktoś znajduje się w strefie granicznej. Grupa interwencyjna natychmiast rusza na miejsce, gdzie doszło do naruszenia. Nie ma możliwości, żeby 200 osób znajdowało się w lesie i strażnica tego nie zauważyła.

Poza tym teren naszpikowany jest zaporami inżynieryjnymi: drutem żyletkowym, zaporami typu „potykacz” i wieloma innymi.

Dostać się do tego pasa ot tak — jest niemożliwe. Najpierw jest ogrodzenie, potem drut kolczasty, a dalej pas kontrolno-śledczy.

Nawet przed rokiem 2021 wszystkie rzadkie, jednostkowe próby nielegalnego przekroczenia granicy z Białorusi do Polski opierały się na pomocy kogoś z wewnątrz — na przykład byłego żołnierza, który znał teren swojej strażnicy. Ale i tak te próby najczęściej były planowane jako „na przebieg”, czyli nie z założeniem, że nikt ich nie zauważy, ale że uda się przedrzeć szybciej, niż dotrze grupa interwencyjna. Przebiegnięcie tego pasa, szerokiego od 500 metrów do 3,5 kilometra, to kwestia minut lub kilkunastu minut.

I tak migranci często błądzili. To przecież las, teren jest niewidoczny. A dziś widzimy migrantów, którzy setkami biegną w stronę ogrodzenia z wielkimi drabinami, po których próbują się przez nie przedostać. Taki przebieg z drabiną jest niemożliwy.

Poza komponentem wojskowym — czyli zabezpieczeniem granicy i patrolami — istnieje też komponent operacyjny. To praca z lokalną ludnością. Jeśli mieszkańcy widzieli obcych, zawsze informowali straż graniczną. Zawsze współpracowaliśmy z mieszkańcami, każdy miał kontakt do pograniczników. Szczególnie na odcinku polskim lokalna społeczność była bardzo zdyscyplinowana. Trudno sobie wyobrazić, żeby tylu cudzoziemców kręciło się po tej okolicy i nikt by ich nie zgłosił.

migranci
Zrzut ekranu z nagrania Straży Granicznej RP.

„Napatrzyli się na wojny, na odcięte głowy”

— Po co migranci rzucają w polskie patrole kijami i kamieniami?

— Kiedy widzimy, jak 5–10 osób rzuca tymi kijami, rozumiemy, że raczej nie planują w tym momencie przekroczyć granicy. Chodzi o odwrócenie uwagi — przyciągają wzrok i absorbują siły straży granicznej, by w tym czasie jakaś mała grupa na innym odcinku mogła wspiąć się na ogrodzenie albo rozchylić pręty. Granica ma ok. 400 kilometrów długości — Polska nie jest w stanie postawić funkcjonariusza na każdym metrze.

— Dlaczego migranci zaczęli używać noży? Czy białoruscy pogranicznicy o tym wiedzą? W ubiegłym roku doszło przecież do zabójstwa polskiego żołnierza.

— Tu są dwie możliwości. To mogła być spontaniczna reakcja migrantów, którzy są już bardzo sfrustrowani. Wielu z nich od miesięcy mieszka w tym lesie — brudni, niewyspani, śmierdzący, pokąsani przez kleszcze, z mnóstwem chorób. I mają gdzieś w podobnych warunkach żonę czy dziecko. Są na granicy wytrzymałości.

To bardzo specyficzny kontyngent. Mają różne życiowe doświadczenia, często bardzo trudne. Wśród nich jest wiele osób, które widziały wojny, widziały obcięte głowy. I dla niektórych z nich dźgnięcie kogoś nożem to jak dla chuligana spoliczkowanie — nie mają takiego wewnętrznego tabu.

Druga możliwość — to mogła być prowokacja.

— Czy migranci mogli wymknąć się spod kontroli białoruskich służb?

— Nie. Gdyby tylko chcieli, opanowaliby ich w ciągu dwóch dni. Jeśli będzie taka potrzeba — będą chodzić zwartym szykiem.

— Dlaczego jedni migranci przekraczają granicę, a inni pełnią rolę „szturmowców”?

— Mogą obowiązywać różne zasady. Ktoś płaci więcej — trafia od razu do grupy przekraczającej granicę. Komuś innemu mówią, że najpierw musi „odsłużyć” w grupie szturmowej, wtedy płaci mniej.

migranci
Migranci. Fot. strazgraniczna.pl

— Codziennie w Polsce odnotowuje się dziesiątki, a nawet setki prób nielegalnego przekroczenia granicy. Czy naprawdę tylu migrantów da się gdzieś ulokować?

— Bez problemu. W zależności od placówki — nawet 100 osób można zakwaterować. Warunki nie będą idealne, ale i tak lepsze niż w lesie. Zapewnią im miejsce, będzie woda, dowiozą jedzenie, możliwość umycia się, a nawet jakaś podstawowa pomoc medyczna.

— Polska wprowadziła strefę buforową. Czy to coś pomoże?

— Dwieście metrów to minuta bardzo wolnego biegu. Nawet pieszo można to przejść.

Strefa buforowa została wprowadzona 13 czerwca 2024 roku i od tego czasu jest przedłużana co 90 dni. Obejmuje odcinek granicy o długości około 60 kilometrów. W większości miejsc ma szerokość 200 metrów, ale na wybranych fragmentach wynosi od dwóch do czterech kilometrów. Wjazd na ten teren bez specjalnego zezwolenia jest zabroniony.

„Wszystko to jest koordynowane przez aparat siłowy reżimu Łukaszenki”

— W maju wzrosła liczba prób przekroczenia granicy. Jak Pan uważa, czy ma to związek z wyborami w Polsce czy raczej z pogodą?

— Przede wszystkim — z pogodą. Wszystko jest już zarośnięte, łatwiej się ukryć. Jedno to siedzieć w lesie w deszczu, zwłaszcza gdy w grupie są chorzy. A co innego, gdy jest ciepło — łatwiej się poruszać, koordynować działania, gromadzić większe grupy. Ale wybory w Polsce też odgrywają swoją rolę. Sam kryzys migracyjny rozpoczął się jeszcze przed wojną jako narzędzie nacisku reżimu Łukaszenki, by kraje europejskie uznały nielegalne wybory. Wówczas sankcje nie były jeszcze tak dotkliwe — chodziło głównie o uznanie Łukaszenki. Migranci byli i pozostają instrumentem politycznym. Inicjatywa wyszła jednoznacznie ze strony białoruskiego reżimu.

— W ostatnim czasie polskie służby odnotowują obecność osób w mundurach po białoruskiej stronie granicy, które towarzyszą migrantom. Kim mogą być ci ludzie?

— Ten temat nawet nie wymaga dyskusji. Już tłumaczę dlaczego. W 2021 roku, w szczytowym momencie kryzysu, podczas szturmu na przejście graniczne w Kuźnicy, polskim służbom udało się zidentyfikować jednego z zastępców przewodniczącego białoruskiego Komitetu Straży Granicznej. Był to generał Roman Podliniew. To nie był przypadkowy człowiek, ale wysokiej rangi oficer. Dziś już nikt nie ukrywa obecności osób w mundurach przy migrantach. Sam fakt obecności dużej liczby nielegalnych migrantów w pasie przygranicznym, dodatkowo wyposażonych w sprzęt do pokonywania ogrodzeń — to już rażące naruszenie. W takich rejonach nie może znajdować się nikt poza funkcjonariuszami straży granicznej i osobami tymczasowo dopuszczonymi pod ich ścisłym nadzorem.

migranci
Migrant w kamuflażu w białoruskich lasach w pobliżu granicy z Polską

— Czy zmieniła się taktyka migrantów podczas szturmów granicy?

Z tego, co widzę w otwartych źródłach — nie. Polska wzmacnia granicę za pomocą infrastruktury inżynieryjnej, a reżim Łukaszenki szuka w tych zabezpieczeniach słabych punktów. Granica jest długa. Teren jest trudny: lasy, bagna, cieki wodne. Całkowite jej uszczelnienie jest niezwykle trudne.

Myślę, że to starcie będzie trwać dalej. Po jednej stronie jest polska Straż Graniczna, po drugiej migranci pod kontrolą KGB, milicji i straży granicznej. Wszystko to jest koordynowane przez aparat siłowy reżimu Łukaszenki. Dysponują dużymi zasobami — technicznymi, ludzkimi i finansowymi. Kiedyś byli to pojedynczy przemytnicy z kilkoma osobami, a dziś to skoordynowane operacje: używa się dronów, kamer termowizyjnych, monitoruje się ruchy polskich patroli, przeprowadza się pozorowane ataki, by odciągnąć uwagę i próbować przejść z innej strony.

„Polska daje sobie radę”

— Niedawno pojawiły się doniesienia o 150 tysiącach Pakistańczyków, których rzekomo chce zaprosić Białoruś. Czy to element presji na Polskę?

Pakistańczycy zawsze pojawiali się na granicy białoruskiej. Podobnie jak Hindusi, Afgańczycy. Ten region tradycyjnie dążył do przedostania się do Europy. Jeszcze przed obecnym kryzysem było to zjawisko codzienne — sam osobiście zatrzymywałem takie osoby.

To, że Pakistańczycy znów pojawiają się w raportach, nie jest niczym niezwykłym. To naturalny strumień migracyjny — był, jest i będzie. Nie wierzę w wersję o 150 tysiącach. Owszem, na Białorusi brakuje siły roboczej i podejmowane są próby jej uzupełnienia. Ale ta historia to raczej element gry informacyjnej niż realny plan.

— Jak Pana zdaniem rozwinie się sytuacja na granicy?

Polska daje sobie radę. Tak, całkowite uszczelnienie granicy jest niemożliwe i nigdy nie będzie możliwe. To nieustanna walka. Po jednej stronie — państwo demokratyczne, po drugiej — autorytarny reżim z dużymi zasobami finansowymi, kadrowymi i technicznymi.

Tak, będą próby siłowego przekroczenia. Będą przejścia. Ale nie spodziewam się katastrofalnych konsekwencji. Europa jest w stanie „przetrawić” ten napływ — jak robiła to wcześniej.

Jeśli spojrzeć szerzej, problem leży w europejskim prawodawstwie migracyjnym. Samo dążenie ludzi do przyjazdu do Europy nie jest niczym złym — to zasób. Ale potrzebny jest kompromis polityczny i jasne ramy prawne. Jeśli ktoś przyjeżdża legalnie, żeby pracować i mieszkać — proszę bardzo. Ale jeśli łamie prawo — to już zupełnie inna rozmowa. Potrzebne są konkretne rozwiązania na poziomie ustawodawczym całej Unii Europejskiej.

Żywią się trawą i piją wodę z bagna. Około 200 Afgańczyków utknęło na granicy białorusko-polskiej

W rejonie przejścia granicznego „Brześć” na granicy białorusko-polskiej utknęło około 200 Afgańczyków. Niektórzy z nich przebywają tam już prawie trzy miesiące, wśród nich jest wielu rannych. Ich bliscy zwrócili się do Wesal TV (medium skierowane do afgańskiej diaspory) z apelem o pilne działania. Na publikację zwrócił uwagę portal Reform.

Afgańczycy nazywają ten rejon „strefą piłkarską”. Według nich, białoruscy funkcjonariusze biją ich i wypychają na terytorium Polski, a polscy strażnicy graniczni z kolei zawracają ich z powrotem na Białoruś.

Z Wesal TV skontaktował się przedstawiciel rodzin uwięzionych Afgańczyków o imieniu Mahbub. Według jego relacji, migranci przebywają na granicy od 10 dni do trzech miesięcy, wielu z nich jest rannych — mają połamane ręce, potłuczone twarze i inne obrażenia. Ludzie cierpią raz od zimna, raz od upału, żywią się trawą i liśćmi, piją wodę z bagna.

Rodziny Afgańczyków oskarżają przemytników, którzy za opłatą mieli przewieźć ludzi przez granicę, a teraz nie odbierają telefonów.

Bliscy uwięzionych apelują do ambasad Afganistanu, a także do białoruskich i polskich władz o natychmiastowe działania na rzecz ratowania ich krewnych.