„Syn potrafi się modlić, a ja nie”. Pojechaliśmy na Kurban Bajram do tatarskiej wsi przy granicy polsko-białoruskiej

Zaledwie 10 kilometrów od polsko-białoruskiej granicy leży wieś Bohoniki. Od ponad 300 lat mieszkają tam Tatarzy wyznający islam. W święto Kurban Bajram dziennikarze MOST odwiedzili tę miejscowość, rozmawiali z jej mieszkańcami i zobaczyli, jak Tatarzy od stuleci pielęgnują swoje tradycje.

Kurban Bajram to muzułmańskie święto ofiarowania, obchodzone na zakończenie pielgrzymki (hadżdż) do świętego domu Allaha w Mekce. Uznawane jest za jedno z dwóch najważniejszych świąt w islamie. W 2025 roku Kurban Bajram rozpoczął się wieczorem 5 czerwca, a główne obchody przypadły na piątek, 6 czerwca.

„Putin do nas nie dotarł, ale Łukaszenka to już tu siedzi”

Z Sokółki, najbliższego miasta po stronie polskiej, do Bohonik docieramy rowerami. Wieś cieszy się popularnością wśród turystów — jest zadbana, panuje porządek. Wzdłuż drogi stoją schludne domy. Na ulicach nie ma nikogo.

Bohoniki
Tablica kierunkowa na Bohoniki. Fot. MOST

Restauracja tatarska „U Mahmeda” jest zamknięta. Ręcznie napisane ogłoszenie informuje, że dziś jest dzień wolny. Wygląda na to, że nie uda nam się spróbować tatarskich pierogów z mięsem — nazywanych tutaj kołdunami.

Widząc nasze zakłopotanie, mieszkanka domu naprzeciwko przywołuje nas do siebie. Zofia Bogdanowicz mieszka w Bohonikach od urodzenia. Mówi po polsku i po białorusku. Na pytanie, czy ma tatarskie korzenie, żartuje:

— A co, nie widać?

— Mieliśmy dużą rodzinę — pięcioro dzieci. Wszyscy mieszkaliśmy w tej chacie, ma już około 200 lat. Tutaj jest dobrze — przestrzeń, zieleń. Putin do nas nie dotarł. Ale Łukaszenka, szczerze mówiąc, to już tu siedzi — Zofia wykonuje charakterystyczny gest w stronę szyi.

Zofia Bogdanowicz
Zofia Bogdanowicz. Fot. MOST

Mogła jeździć do Grodna nawet trzy razy dziennie

Kobieta zaprasza nas do środka. Wnętrze jest jasne, na podłogach leżą dywany. Na ścianie — ozdobne drewniane półeczki, które Zofia kupiła w Grodnie. Przyznaje, że zanim zamknięto tę część granicy, potrafiła jeździć do Grodna nawet trzy razy dziennie — kupowała tam papierosy i alkohol, żeby sprzedawać je później w Polsce. Teraz możliwości dodatkowego, choć nie całkiem legalnego zarobku, zostały odcięte.

W domu Zofii Bogdanowicz. Fot. MOST

Zofia przechowuje Koran, który otrzymała w prezencie od imama. Na stole leży kilka kalendarzy z muzułmańską symboliką i zdjęciami Tatarów.

— Kiedy byłam młodsza i pieniędzy było więcej, to gotowałam nasze tradycyjne potrawy. Teraz — ach — Zofia ze zmęczeniem opuszcza rękę. — Sił już prawie nie ma, zdrowie też szwankuje. A syn… ten diabeł, pijak.

koran
Zofia Bogdanowicz. Fot. MOST

Jakby wyczuwając, że rozmowa zeszła na jego temat, z sypialni wychodzi Januś. Wcześniej pracował jako kierowca i często bywał w Anglii. Potem — jak twierdzi — „trafił do więzienia za nic”. Teraz mieszka w Bohonikach, nie ma stałej pracy.

— Mój ulubiony bokser to Mike Tyson. Też mógłbym się bić jak on, gdyby nie to przeklęte więzienie — Januś zaczyna płakać.

Łzy pojawiają się też w oczach Zofii Bogdanowicz. Aby się rozproszyć, wyciąga rodzinne zdjęcia.

— Piszę też wiersze — mówi, nosząca to samo nazwisko co białoruski poeta, i recytuje z pamięci wersy, w których mieszają się języki polski i białoruski:

Staić miačeć u Bochownikach. Miačeć stary, zabytkowy — pa ramoncie jość jak nowy.

Meczet w Bohonikach
Meczet w Bohonikach. Fot. MOST

„Tatarzy z Białorusi prawie już nie przyjeżdżają”

Wiejska ulica stopniowo zapełnia się samochodami — do Bohonik przyjeżdżają Tatarzy z Białegostoku, Sokółki oraz z tatarskiej wsi Kruszyniany, oddalonej o 30 kilometrów. Uroczysta modlitwa odbędzie się w miejscowym meczecie, zbudowanym w XVIII wieku. Po niej wierni udadzą się na cmentarz, by uczcić pamięć przodków. Finałem Kurban Bajramu będzie ofiara — dziś zostaną zabite dwie krowy. W zeszłym roku, jak wspominają mieszkańcy, złożono w ofierze aż siedem.

Mirosława Lisowska mieszka w Bohonikach od czterech lat i pracuje jako przewodniczka. Na święto zamówiła sobie strój narodowy — przyjaciółka przywiozła go do Bohonik prosto z Kazachstanu.

Mirosława opowiada, że turyści z innych regionów Polski, z Niemiec i Litwy regularnie odwiedzają wieś. Jedni są ciekawi, jak żyją muzułmanie w katolickim kraju. Inni szukają swoich korzeni.

— Jestem Tatarką, a moja babcia pochodzi z Iwie. Ale teraz z Białorusi Tatarzy prawie już nie przyjeżdżają. Tylko ci, którzy mają dokumenty (wizy — przyp. MOST). Tradycje naszych i waszych Tatarów są bardzo podobne — bo przed drugą wojną światową mieszkali razem.

Bohoniki
Przed modlitwą. Fot. MOST

„W Skidlu była cała tatarska ulica”

Do rozpoczęcia świątecznej modlitwy zostało około dziesięciu minut. Wierni witają się nawzajem słowami „z Bajramem!” i całują w oba policzki. Dzieci w taqiyah biegają wokół ławek, a przy wejściu do meczetu zbierane są datki.

Bohoniki
Przy meczecie. Fot. MOST

Maria Wilkomanowicz i jej syn Aleksander przyjechali na święto z Białegostoku. Ale rodzina ma białoruskie korzenie — Wilkomanowiczowie pochodzą z obwodu grodzieńskiego.

— Urodziłam się w 1937 roku w Skidlu. Meczetu tam nie było, ale w Skidlu była cała tatarska ulica, na której mieszkało kilka rodzin. Po wojnie przyjechałam do Polski jako repatriantka — wspomina kobieta.

Po przyjeździe do komunistycznej Polski Maria nadal uczęszczała do meczetu i wychowała syna w tradycji muzułmańskiej.

Imam
Imam. Fot. MOST

Do mikrofonu imam ogłasza, że modlitwa zaraz się rozpocznie i prosi, by wierni nie stawali za meczetem. To wywołuje lekkie zamieszanie — ludzie nie są pewni, gdzie dokładnie nie wolno im stać. Po chwili niepewności większość pozostaje na swoich miejscach.

W przejściu Tatarzy zdejmują buty — jest ich tak wiele, że nie mieszczą się już na półkach. Kobiety i mężczyźni rozdzielają się do dwóch pomieszczeń — rozpoczyna się nabożeństwo.

Bohoniki
Fot. MOST

„Syn potrafi się modlić i czytać, a ja — nie”

Na ogrodzonym terenie dwie krowy skubią trawę — wkrótce zostaną złożone w ofierze. Filmowanie rytuału jest zabronione — zostajemy o tym poinformowani dość stanowczo.

— Niedługo jadę, będziemy zarzynać osiem baranów — mówi nam Adam Szczęsnowicz, który przyjechał na święto z Sokółki. — Potem kurbaninę rozdaje się ludziom, ja też dostanę kawałek. Każdy Tatar w swoim życiu powinien przynajmniej raz złożyć ofiarę.

Bohoniki
Fot. MOST

Matka Adama pochodzi z Nowogródka. Jak wielu innych Tatarów, jego rodzina trafiła do Polski w ramach repatriacji. Mężczyzna wspomina, że w czasach komunistycznej Polski ludzie nie mogli otwarcie mówić o swojej wierze. Dlatego modlitwy uczono się na pamięć, ale nie potrafiono ich przetłumaczyć na język polski ani wyjaśnić ich znaczenia.

— Moja starsza siostra jeszcze pamięta czasy, gdy ludzie chodzili po domach i potajemnie uczyli się religii. Teraz jest inaczej — młodzież zna arabski. Mój syn potrafi się modlić i czytać, a ja nie — wstyd się przyznać.

„Otworzyłam drzwi i się przestraszyłam — przecież on cały czarny”

Po modlitwie Tatarzy udają się na cmentarz, by uczcić pamięć zmarłych. Nekropolia została założona w XVIII wieku i jest uznana za zabytek historyczny. Jedni niemal bezgłośnie odmawiają modlitwy przy grobach bliskich, inni myją nagrobki i wyrzucają zwiędłe kwiaty.

Bohoniki
Maria Wilkomanowicz i jej syn Aleksander na cmentarzu w Bohonikach. Fot. MOST

Miejscowi podpowiadają nam, że w oddalonym zakątku cmentarza chowani są migranci, którzy zginęli na polsko-białoruskiej granicy, próbując nielegalnie przedostać się do Unii Europejskiej. Najnowszy grób pochodzi z maja 2025 roku — zmarł 22-letni Adam Ishag Magomed. Na tabliczce widnieje napis po polsku: „Spoczywaj w pokoju”.

Grób migranta
Grób migranta w Bohonikach. Fot. MOST

Ceremoniami pogrzebowymi i pochówkami zajmuje się imam Aleksander Bazarewicz. Jak mówią miejscowi, Bazarewicz bywa wzywany na granicę, gdzie pomaga tłumaczyć z arabskiego na polski. W rozmowie z „Nastojaszczeje Wriemia” opowiadał, że zgodnie z tradycją muzułmanin powinien zostać pochowany na muzułmańskim cmentarzu. — Dla nas nie ma znaczenia, jak ich nazywają ani w jakich okolicznościach zmarli. Najważniejsze jest, aby zostali pochowani z godnością na naszym cmentarzu — mówił imam.

Grobowce migrantów
Grobowce migrantów w Bohonikach. Fot. MOST

W 2022 roku niektórzy mieszkańcy Bohonik starali się pomagać zarówno migrantom, jak i strażnikom granicznym. Zofia mówi, że migranta widziała tylko raz — młody mężczyzna poprosił ją wtedy o zapałki.

— Byłam sama w domu, otworzyłam drzwi i się przestraszyłam: o ja cię, przecież on cały czarny. Było wtedy zimno, zaprosiłam go na coś do jedzenia. Odmówił, wziął tylko zapałki — nic więcej. Dobrze ich traktuję — to biedni ludzie, którzy szukają szczęścia na ziemi. Po co ich łapać, dusić?

Rok od śmierci polskiego żołnierza na granicy z Białorusią: strefa buforowa, odrzucenie „licencji na zabijanie”, nowe żądania wobec reżimu Łukaszenki

6 czerwca 2025 roku mija rok od śmierci polskiego żołnierza Mateusza Sitka, który został ranny na granicy z Białorusią. Tego dnia w Polsce odbywają się uroczystości upamiętniające, a na grobie żołnierza postawiono pomnik. Zabójstwo Sitka stało się punktem zwrotnym w kryzysie migracyjnym — doprowadziło do utworzenia strefy buforowej na granicy, zmian w przepisach i postawienia nowych żądań wobec reżimu Łukaszenki.

Dlaczego historia Sitka wywołała taki rezonans

28 maja 2024 roku około godziny 4:30 rano żołnierz 1. Warszawskiej Brygady Pancernej Mateusz Sitek pełnił służbę na granicy. W tym czasie granicę szturmowała grupa około 50 migrantów. Zachowywali się agresywnie — rzucali w funkcjonariuszy gałęziami, kijami i kamieniami. Jeden z nich miał nóż. Przez pręty ogrodzenia zamontowanego na granicy wyciągnął rękę i ugodził nożem polskiego żołnierza, który podszedł do ogrodzenia. Towarzysząca mu żołnierka próbowała udzielić mu pierwszej pomocy, ale wówczas migranci zaatakowali również ją.

Później funkcjonariusze ukryli się za pojazdami służbowymi, gdzie udzielono pierwszej pomocy Sitkowi. Następnie został przetransportowany do szpitala, gdzie przez dziewięć dni lekarze walczyli o jego życie. Mimo ich wysiłków, 6 czerwca zmarł.

Było to dla Polski wydarzenie wstrząsające — w czasie pokoju żołnierz zginął podczas wykonywania obowiązków służbowych. W pogrzebie wziął udział prezydent Andrzej Duda. Pośmiertnie przyznano mu Krzyż za Dzielność, który odebrała jego matka.

Surowe środki i antyimigrancka retoryka

Sytuacja wymagała reakcji ze strony władz Polski. Już 13 czerwca 2024 roku na granicy zaczęła funkcjonować strefa buforowa, do której nie można wchodzić bez specjalnego zezwolenia. Na większości odcinków granicy jej głębokość wynosi 200 metrów, ale na niektórych sięga nawet dwóch kilometrów. Miało to na celu uniemożliwienie dotarcia do granicy kurierom odbierającym migrantów oraz innym osobom wspierającym nielegalną migrację. Reżim strefy buforowej jest przedłużany co 90 dni i obowiązuje do dziś.

Równocześnie rozpoczęto dyskusję nad rozwiązaniami, które miałyby ułatwić wojsku ochronę granicy. Wśród nich znalazła się tzw. „licencja na zabijanie” — czyli zniesienie odpowiedzialności za użycie broni wbrew przepisom. Ten pomysł spotkał się jednak z krytyką ze strony obrońców praw człowieka. Ostatecznie punkt ten został usunięty z projektu nowelizacji i nie został przyjęty.

Wreszcie w marcu 2025 roku Polska ograniczyła przyjmowanie wniosków o ochronę międzynarodową na granicy z Białorusią.

W praktyce to właśnie od zabójstwa Sitka retoryka antyimigrancka w Polsce przybrała wyraźnie nieprzejednany charakter.

Identyfikacja sprawcy

Moment ataku na Mateusza Sitka został zarejestrowany przez kamery monitoringu. Na podstawie nagrań udało się stworzyć portret pamięciowy napastnika, a następnie go zidentyfikować — także dzięki przesłuchaniom innych migrantów, którym udało się przedostać do Polski.

Polska zażądała od Białorusi wydania sprawcy. Było to wskazywane jako jeden z warunków (choć nie główny) ponownego otwarcia przejść granicznych od strony obwodu grodzieńskiego. Jednak strona białoruska nie podjęła współpracy w tej sprawie.

Według polskich służb specjalnych, napastnikowi ostatecznie udało się nielegalnie przedostać do Europy Zachodniej. Przebywał we Francji i Belgii.

Polska prokuratura złoży apelację od wyroku wobec Białorusina skazanego za szpiegostwo na rzecz KGB

Lubelska Prokuratura Regionalna zamierza zaskarżyć wyrok wobec 53-letniego obywatela Białorusi, Mikołaja M., który został skazany na dwa lata i dwa miesiące pozbawienia wolności za szpiegostwo na rzecz KGB. Prokurator nie zgodził się również z kwalifikacją czynu drugiego skazanego w tej sprawie – polskiego emeryta Bernarda S. – poinformował Dziennik Wschodni, powołując się na rzeczniczkę prokuratury Beatę Syk-Jankowską.

Wyrok wobec Białorusina zapadł pod koniec maja, ale nie uprawomocnił się. Kara, którą orzekł sąd, była zbliżona do okresu, jaki oskarżony spędził w areszcie tymczasowym przed procesem. Zakładano więc, że po 30 maja mężczyzna może opuścić areszt.

Werbunek i przykrywka

Mikołaj M. urodził się we Lwowie. Jest specjalistą w dziedzinie transportu kolejowego i biegle posługuje się językiem polskim. W Polsce mieszkał ponad 10 lat, w ostatnich latach w Białej Podlaskiej, gdzie zajmował się drobnym handlem towarami przywożonymi z Białorusi. Śledczy uważają jednak, że działalność handlowa była jedynie przykrywką. Mężczyzna miał zostać zwerbowany ze względu na swoją ekspercką wiedzę na temat kolei.

Z aktu oskarżenia wynika, że w latach 2018–2023 Mikołaj M. prowadził obserwacje wojskowego lotniska w Białej Podlaskiej i zbierał informacje o operacjach wojskowych prowadzonych na tym terenie. Gromadził również dane na temat infrastruktury kolejowej oraz transportu sprzętu wojskowego. Obserwował obiekty i pojazdy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego znajdujące się w Białej Podlaskiej.

Miał też ustalony kanał łączności z funkcjonariuszami białoruskiego KGB.

Został zatrzymany 1 marca 2023 roku. Prokuratura poinformowała, że podczas przesłuchania przyznał się do winy i złożył zeznania potwierdzające okoliczności zarzucane mu w akcie oskarżenia.

Przyjaciel–emeryt

W tej samej sprawie skazano również 59-letniego obywatela Polski, emeryta Bernarda S. Został oskarżony o to, że udostępnił szpiegowi miejsce zamieszkania. Według Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego utrzymywał przyjacielskie relacje z Mikołajem M.

Bernard S. również przyznał się do winy. Sąd wymierzył mu karę grzywny w wysokości 7 tysięcy złotych za niepowiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Prokuratura zapowiedziała, że również ten wyrok zostanie zaskarżony.

 

„Wszystko to koordynuje reżim Łukaszenki” — były białoruski funkcjonariusz o sytuacji na granicy z Polską

Minął rok od tragicznego ataku na polskiego żołnierza na granicy z Białorusią. Polska codziennie rejestruje kolejne próby nielegalnego przekroczenia granicy, a w Mińsku pojawiają się pogłoski o przyjeździe nawet 150 tysięcy Pakistańczyków. Porozmawialiśmy z byłym funkcjonariuszem białoruskiej straży granicznej o tym, jak dziś wygląda granica od wschodniej strony i co kryje się za eskalacją kryzysu migracyjnego.

Witalij (imię zmienione) przez wiele lat służył w białoruskich służbach granicznych, ale odszedł po protestach w 2021 roku. Obecnie przebywa na wymuszonej emigracji.

Kryzys migracyjny na granicy polsko-białoruskiej trwa nieprzerwanie od 2021 roku. Polskie służby graniczne coraz częściej odnotowują akty agresji ze strony migrantów. W ciągu ostatniego roku patrole graniczne były obrzucane kamieniami, grubymi gałęziami oraz podpalonymi konarami drzew. W ubiegłym roku cudzoziemcy zaczęli również używać najprostszej broni: proc, noży, zaostrzonych przedmiotów oraz rozbitych szklanych butelek. Doszło także do tragicznego incydentu — śmiertelnego ataku na polskiego żołnierza Mateusza Siteka, który został ugodzony nożem przymocowanym do długiego kija.

Jak wyglądała białoruska granica przed kryzysem migracyjnym

— Jak wygląda granica po stronie białoruskiej? Czy można ją przekroczyć bez pomocy pograniczników?

— Odcinek granicy Białorusi z Polską jest najbardziej zaawansowany pod względem zabezpieczeń inżynieryjnych. To dziedzictwo czasów ZSRR, kiedy ten fragment był zewnętrzną granicą Związku. W porównaniu z Litwą, Łotwą, a tym bardziej z Ukrainą, jest on maksymalnie wzmocniony. Dlatego w poprzednich latach, jeśli migranci próbowali nielegalnie przedostać się do Europy przez Białoruś, zwykle wybierali inne kierunki. Złapanie migranta na granicy z Polską było wydarzeniem — były placówki, które przez pięć lat nie miały ani jednego takiego przypadku.

Najbardziej podatne na nielegalne przekroczenia były styki granicy Białorusi z Ukrainą i Litwą, bo właśnie tam brakowało systemów alarmowych.

Obecnie wszystkie te szturmy (granicy — przyp. red. MOST) mają miejsce na odcinkach liniowych strażnic. Pas graniczny jest oznaczony w terenie systemem zapór inżynieryjnych. Jego podstawowym elementem jest kompleks alarmowy. Systemy mogą być przerwaniowe, zwarciowe, indukcyjne, światłowodowe — w każdym przypadku pogranicznicy od razu wiedzą, że ktoś znajduje się w strefie granicznej. Grupa interwencyjna natychmiast rusza na miejsce, gdzie doszło do naruszenia. Nie ma możliwości, żeby 200 osób znajdowało się w lesie i strażnica tego nie zauważyła.

Poza tym teren naszpikowany jest zaporami inżynieryjnymi: drutem żyletkowym, zaporami typu „potykacz” i wieloma innymi.

Dostać się do tego pasa ot tak — jest niemożliwe. Najpierw jest ogrodzenie, potem drut kolczasty, a dalej pas kontrolno-śledczy.

Nawet przed rokiem 2021 wszystkie rzadkie, jednostkowe próby nielegalnego przekroczenia granicy z Białorusi do Polski opierały się na pomocy kogoś z wewnątrz — na przykład byłego żołnierza, który znał teren swojej strażnicy. Ale i tak te próby najczęściej były planowane jako „na przebieg”, czyli nie z założeniem, że nikt ich nie zauważy, ale że uda się przedrzeć szybciej, niż dotrze grupa interwencyjna. Przebiegnięcie tego pasa, szerokiego od 500 metrów do 3,5 kilometra, to kwestia minut lub kilkunastu minut.

I tak migranci często błądzili. To przecież las, teren jest niewidoczny. A dziś widzimy migrantów, którzy setkami biegną w stronę ogrodzenia z wielkimi drabinami, po których próbują się przez nie przedostać. Taki przebieg z drabiną jest niemożliwy.

Poza komponentem wojskowym — czyli zabezpieczeniem granicy i patrolami — istnieje też komponent operacyjny. To praca z lokalną ludnością. Jeśli mieszkańcy widzieli obcych, zawsze informowali straż graniczną. Zawsze współpracowaliśmy z mieszkańcami, każdy miał kontakt do pograniczników. Szczególnie na odcinku polskim lokalna społeczność była bardzo zdyscyplinowana. Trudno sobie wyobrazić, żeby tylu cudzoziemców kręciło się po tej okolicy i nikt by ich nie zgłosił.

migranci
Zrzut ekranu z nagrania Straży Granicznej RP.

„Napatrzyli się na wojny, na odcięte głowy”

— Po co migranci rzucają w polskie patrole kijami i kamieniami?

— Kiedy widzimy, jak 5–10 osób rzuca tymi kijami, rozumiemy, że raczej nie planują w tym momencie przekroczyć granicy. Chodzi o odwrócenie uwagi — przyciągają wzrok i absorbują siły straży granicznej, by w tym czasie jakaś mała grupa na innym odcinku mogła wspiąć się na ogrodzenie albo rozchylić pręty. Granica ma ok. 400 kilometrów długości — Polska nie jest w stanie postawić funkcjonariusza na każdym metrze.

— Dlaczego migranci zaczęli używać noży? Czy białoruscy pogranicznicy o tym wiedzą? W ubiegłym roku doszło przecież do zabójstwa polskiego żołnierza.

— Tu są dwie możliwości. To mogła być spontaniczna reakcja migrantów, którzy są już bardzo sfrustrowani. Wielu z nich od miesięcy mieszka w tym lesie — brudni, niewyspani, śmierdzący, pokąsani przez kleszcze, z mnóstwem chorób. I mają gdzieś w podobnych warunkach żonę czy dziecko. Są na granicy wytrzymałości.

To bardzo specyficzny kontyngent. Mają różne życiowe doświadczenia, często bardzo trudne. Wśród nich jest wiele osób, które widziały wojny, widziały obcięte głowy. I dla niektórych z nich dźgnięcie kogoś nożem to jak dla chuligana spoliczkowanie — nie mają takiego wewnętrznego tabu.

Druga możliwość — to mogła być prowokacja.

— Czy migranci mogli wymknąć się spod kontroli białoruskich służb?

— Nie. Gdyby tylko chcieli, opanowaliby ich w ciągu dwóch dni. Jeśli będzie taka potrzeba — będą chodzić zwartym szykiem.

— Dlaczego jedni migranci przekraczają granicę, a inni pełnią rolę „szturmowców”?

— Mogą obowiązywać różne zasady. Ktoś płaci więcej — trafia od razu do grupy przekraczającej granicę. Komuś innemu mówią, że najpierw musi „odsłużyć” w grupie szturmowej, wtedy płaci mniej.

migranci
Migranci. Fot. strazgraniczna.pl

— Codziennie w Polsce odnotowuje się dziesiątki, a nawet setki prób nielegalnego przekroczenia granicy. Czy naprawdę tylu migrantów da się gdzieś ulokować?

— Bez problemu. W zależności od placówki — nawet 100 osób można zakwaterować. Warunki nie będą idealne, ale i tak lepsze niż w lesie. Zapewnią im miejsce, będzie woda, dowiozą jedzenie, możliwość umycia się, a nawet jakaś podstawowa pomoc medyczna.

— Polska wprowadziła strefę buforową. Czy to coś pomoże?

— Dwieście metrów to minuta bardzo wolnego biegu. Nawet pieszo można to przejść.

Strefa buforowa została wprowadzona 13 czerwca 2024 roku i od tego czasu jest przedłużana co 90 dni. Obejmuje odcinek granicy o długości około 60 kilometrów. W większości miejsc ma szerokość 200 metrów, ale na wybranych fragmentach wynosi od dwóch do czterech kilometrów. Wjazd na ten teren bez specjalnego zezwolenia jest zabroniony.

„Wszystko to jest koordynowane przez aparat siłowy reżimu Łukaszenki”

— W maju wzrosła liczba prób przekroczenia granicy. Jak Pan uważa, czy ma to związek z wyborami w Polsce czy raczej z pogodą?

— Przede wszystkim — z pogodą. Wszystko jest już zarośnięte, łatwiej się ukryć. Jedno to siedzieć w lesie w deszczu, zwłaszcza gdy w grupie są chorzy. A co innego, gdy jest ciepło — łatwiej się poruszać, koordynować działania, gromadzić większe grupy. Ale wybory w Polsce też odgrywają swoją rolę. Sam kryzys migracyjny rozpoczął się jeszcze przed wojną jako narzędzie nacisku reżimu Łukaszenki, by kraje europejskie uznały nielegalne wybory. Wówczas sankcje nie były jeszcze tak dotkliwe — chodziło głównie o uznanie Łukaszenki. Migranci byli i pozostają instrumentem politycznym. Inicjatywa wyszła jednoznacznie ze strony białoruskiego reżimu.

— W ostatnim czasie polskie służby odnotowują obecność osób w mundurach po białoruskiej stronie granicy, które towarzyszą migrantom. Kim mogą być ci ludzie?

— Ten temat nawet nie wymaga dyskusji. Już tłumaczę dlaczego. W 2021 roku, w szczytowym momencie kryzysu, podczas szturmu na przejście graniczne w Kuźnicy, polskim służbom udało się zidentyfikować jednego z zastępców przewodniczącego białoruskiego Komitetu Straży Granicznej. Był to generał Roman Podliniew. To nie był przypadkowy człowiek, ale wysokiej rangi oficer. Dziś już nikt nie ukrywa obecności osób w mundurach przy migrantach. Sam fakt obecności dużej liczby nielegalnych migrantów w pasie przygranicznym, dodatkowo wyposażonych w sprzęt do pokonywania ogrodzeń — to już rażące naruszenie. W takich rejonach nie może znajdować się nikt poza funkcjonariuszami straży granicznej i osobami tymczasowo dopuszczonymi pod ich ścisłym nadzorem.

migranci
Migrant w kamuflażu w białoruskich lasach w pobliżu granicy z Polską

— Czy zmieniła się taktyka migrantów podczas szturmów granicy?

Z tego, co widzę w otwartych źródłach — nie. Polska wzmacnia granicę za pomocą infrastruktury inżynieryjnej, a reżim Łukaszenki szuka w tych zabezpieczeniach słabych punktów. Granica jest długa. Teren jest trudny: lasy, bagna, cieki wodne. Całkowite jej uszczelnienie jest niezwykle trudne.

Myślę, że to starcie będzie trwać dalej. Po jednej stronie jest polska Straż Graniczna, po drugiej migranci pod kontrolą KGB, milicji i straży granicznej. Wszystko to jest koordynowane przez aparat siłowy reżimu Łukaszenki. Dysponują dużymi zasobami — technicznymi, ludzkimi i finansowymi. Kiedyś byli to pojedynczy przemytnicy z kilkoma osobami, a dziś to skoordynowane operacje: używa się dronów, kamer termowizyjnych, monitoruje się ruchy polskich patroli, przeprowadza się pozorowane ataki, by odciągnąć uwagę i próbować przejść z innej strony.

„Polska daje sobie radę”

— Niedawno pojawiły się doniesienia o 150 tysiącach Pakistańczyków, których rzekomo chce zaprosić Białoruś. Czy to element presji na Polskę?

Pakistańczycy zawsze pojawiali się na granicy białoruskiej. Podobnie jak Hindusi, Afgańczycy. Ten region tradycyjnie dążył do przedostania się do Europy. Jeszcze przed obecnym kryzysem było to zjawisko codzienne — sam osobiście zatrzymywałem takie osoby.

To, że Pakistańczycy znów pojawiają się w raportach, nie jest niczym niezwykłym. To naturalny strumień migracyjny — był, jest i będzie. Nie wierzę w wersję o 150 tysiącach. Owszem, na Białorusi brakuje siły roboczej i podejmowane są próby jej uzupełnienia. Ale ta historia to raczej element gry informacyjnej niż realny plan.

— Jak Pana zdaniem rozwinie się sytuacja na granicy?

Polska daje sobie radę. Tak, całkowite uszczelnienie granicy jest niemożliwe i nigdy nie będzie możliwe. To nieustanna walka. Po jednej stronie — państwo demokratyczne, po drugiej — autorytarny reżim z dużymi zasobami finansowymi, kadrowymi i technicznymi.

Tak, będą próby siłowego przekroczenia. Będą przejścia. Ale nie spodziewam się katastrofalnych konsekwencji. Europa jest w stanie „przetrawić” ten napływ — jak robiła to wcześniej.

Jeśli spojrzeć szerzej, problem leży w europejskim prawodawstwie migracyjnym. Samo dążenie ludzi do przyjazdu do Europy nie jest niczym złym — to zasób. Ale potrzebny jest kompromis polityczny i jasne ramy prawne. Jeśli ktoś przyjeżdża legalnie, żeby pracować i mieszkać — proszę bardzo. Ale jeśli łamie prawo — to już zupełnie inna rozmowa. Potrzebne są konkretne rozwiązania na poziomie ustawodawczym całej Unii Europejskiej.

Młodzi Białorusini zamieszkali na wsi na Podlasiu. Dziś odradzają dawne tradycje

Mark i Aksana wraz z dwiema córkami zmuszeni byli wyemigrować do Polski. Osiedlili się na wsi na Podlasiu, tuż przy granicy z Białorusią, i zaczęli zajmować się ceramiką oraz bartnictwem. Swoje prace sprzedają przez platformy marketplace klientom z całego świata. I nie chodzi tylko o wyroby ceramiczne, ale nawet o barcie — duże, wydrążone pnie drzew, w których osiedlają się pszczoły. Projekt MOST „Belarusy mogut” odwiedził rodzinę i przekonał się, że styl życia przodków wciąż przyciąga młodych ludzi i może być nawet komercyjnie opłacalny.

Mark i Aksana pochodzą z regionu Pińska — białoruskiego Polesia. Mężczyzna przyznaje, że nigdy nie opuszczał swojej wsi. Dziewczyna studiowała przez cztery lata w Pińsku, ale przyznaje, że trudno było jej się przyzwyczaić do miejskiego stylu życia.

Po przymusowej emigracji rodzina dowiedziała się o wsi Czechy Orlańskie, siedem kilometrów od białoruskiej granicy. Tam się osiedlili. Wieś liczy zaledwie około 70 mieszkańców, głównie starszych osób, ale młodzi czują się wśród nich dobrze. Mówią, że czują się jak w domu.

Wielu mieszkańców mówi „po swojomu” — gwarą podlaską, przypominającą język białoruski. A Hajnówka, pobliskie miasto, uchodzi za centrum białoruskiej mniejszości w Polsce. Jak mówi Mark, gdy ktoś z miejscowych wyjeżdża dalej niż Podlasie, mówi się o nim, że wyjechał „do Polski”.

Cztery piece

W domu, który wynajmowali Białorusini, znajdowały się zarówno kuchnia węglowa, ruski piec, jak i tradycyjny piec podlaski. Niedawno rodzina kupiła tu własne lokum — drewniany dom za 60 tysięcy dolarów. Obecnie trwa jego remont. W nowym domu Mark również buduje piec — centralny punkt domu.

Jest też specjalny piec do wypału ceramiki. Tym zajmowali się jeszcze na Białorusi, a dziś ceramika to ich główne zajęcie. Naczynia i wyroby pamiątkowe wymyślają sami, a potem wystawiają je na platformach sprzedażowych i na własnej stronie internetowej. Zamawiają je klienci z całego świata, a raz czy dwa razy w tygodniu Mark jedzie na pocztę do Hajnówki z górą paczek. Żartuje, że to jego jedyny kontakt ze światem zewnętrznym.

Dla dzieci takim kontaktem stał się autobus, który codziennie wozi je do szkoły.

Dwie barcie wysłał do USA

Mark zajmuje się również prawdziwym bartnictwem — nie pszczelarstwem, gdzie dla pszczół buduje się ule. U Marka pszczoły mieszkają w barciach — wydrążonych w środku pniach drzew. Zafascynował się tym jeszcze w dzieciństwie, kiedy zauważył na podwórku starą, pustą barć.

— Widzę, że coś tam wlatuje — wspomina Białorusin. — Zainteresowało mnie to. Myślę: może to pszczoły. Pszczoły dają miód, a miód lubię. Znaczy — to coś dla mnie.

Tak udało mu się uprosić u babci swoją pierwszą barć.

Dziś robi je sam — ma nawet do tego specjalne narzędzia. Barcie potrzebne są nie tylko na własny użytek. Zamawiają je także inni ludzie, których interesuje ta tradycja. Dwie sztuki Mark wysłał nawet do USA.

Także Mark zajmuje się odradzaniem bartnictwa na Podlasiu. Jest zapraszany na prelekcje w szkołach, a o jego działalności powstają filmy dokumentalne.

Założyli profile w mediach społecznościowych

Białorusini założyli także profile w mediach społecznościowych, gdzie opowiadają o swoim życiu na polskiej wsi. Mówią, że w ten sposób chcą popularyzować Podlasie wśród Białorusinów.

„Czułem się jak kawałek mięsa”. Białorusin o tym, jak traktują powracających na granicy

Białorusini, którzy nie byli w kraju ponad rok, często opowiadają, że przy powrocie do ojczyzny są szczegółowo kontrolowani na granicy. Leonid (imiona w tekście zostały zmienione) niedawno przyjechał z Polski na Białoruś — po raz pierwszy od trzech lat. Chciał odwiedzić rodzinę i zadbać o zęby. Granicę przekraczał z przyjacielem Anatolem — i od tego momentu wszystko poszło nie tak. Obaj przeszli przez długie przesłuchania i kontrole, a Anatol został zatrzymany za… polubienie posta w mediach społecznościowych. Swoją historią Leonid podzielił się z MOST.

„Tu nikt nie cieszy się z twojego powrotu — tu szukają pretekstu”

Do domu jechali autobusem. Po stronie polskiej akurat była kolejka, więc żeby zaoszczędzić czas, przesiadli się do innego autobusu — bliżej szlabanu. Zapłacili za to 50 euro.

Polską granicę przeszli szybko i bez problemów.

— Polscy pogranicznicy są uprzejmi, życzliwi, żartują z pasażerami i nie robią zbędnych problemów. Kontrola trwa kilka minut: sprawdzenie dokumentów, pieczątka w paszporcie i jesteś wolny — opisuje Leonid.

Białoruską granicę określa jako zupełnie inną rzeczywistość: surowe twarze funkcjonariuszy i atmosfera strachu. Mówi, że miał wrażenie, iż każdy wjeżdżający jest traktowany jak potencjalny przestępca.

— Wystarczyło tylko przekroczyć granicę — od razu poczułem, że tu nikt nie czeka z otwartymi ramionami. Tu szukają pretekstu — wspomina.

Pograniczniczka nie zrozumiała żartu

Kiedy nadeszła kolej ich kontroli, Anatol postanowił nieco rozładować napięcie i zażartować z pograniczniczki. Żart był zupełnie nieszkodliwy, ale okazał się „wystarczający” do natychmiastowego wezwania na „rozmowę”.

— Powiedział coś w stylu: „To pani będzie na mnie patrzeć czy tylko kamera?” — i już to wystarczyło, żeby go od razu zabrali do osobnego pomieszczenia — opowiada Leonid.

„Czułem się jak kawałek mięsa, nie człowiek”

Wkrótce sam Leonid znalazł się pod lupą funkcjonariuszy. Standardowo sprawdzili dokumenty i bagaż. Potem podszedł do niego funkcjonariusz z psem. Zwierzę dotknęło łapą jego kieszeni — i to wzbudziło podejrzenia celników.

— Od razu powiedzieli: „Pies coś wyczuł”. Zabrali mnie na szczegółową kontrolę: zaczęli wywracać rzeczy na lewą stronę, sprawdzali każdy drobiazg, nawet rozkładali skarpetki, kazali wyjmować wkładki z butów. Czułem się jak kawałek mięsa, a nie człowiek — wspomina Leonid. — Nie kazali mi się rozbierać, ale obmacywali mnie i kontrolowali każdy przedmiot w torbie.

Leonid mówi, że nie rozumiał, czego szukają. Ostatecznie nie znaleźli nic zakazanego — ani przy nim, ani w bagażu.

Pytali, dlaczego nie chce pracować na Białorusi

Po kontroli Leonida zaprowadzono do osobnego pomieszczenia, gdzie już siedziało trzech mężczyzn po cywilnemu. Zaczęli zadawać pytania. Najpierw interesowali się, gdzie mieszka, czym się zajmuje w Polsce, jaka jest jego praca. Następnie pytali, dlaczego wyjechał z Białorusi, czy planuje wrócić, jakie ma powiązania w kraju oraz czy utrzymuje jakieś kontakty z Ukrainą.

Kiedy Leonid opowiedział o swoim zawodzie, funkcjonariusze prowadzący „rozmowę” zaczęli dopytywać, dlaczego nie chce pracować na Białorusi — według nich podobne stanowiska są dostępne także w kraju. Szczególną uwagę poświęcono jego poprzedniej pracy na Białorusi. Pytali na przykład, czy nadal utrzymuje kontakt z byłymi współpracownikami. Interesowało ich również, czy śledzi sytuację polityczną w kraju.

„To nie była kontrola, tylko próba upokorzenia mnie”

Potem przeszli do sprawdzenia jego telefonu. Leonid mówi, że to był najtrudniejszy moment. Funkcjonariusze zażądali odblokowania urządzenia, a następnie zaczęli czytać prywatne wiadomości, przeglądać zdjęcia, sprawdzać, kogo obserwuje w mediach społecznościowych.

— To nie była zwykła kontrola — oni się bawili. Śmiali się z prywatnych wiadomości, komentowali zdjęcia. Sprawiali wrażenie, że po prostu czerpią z tego przyjemność, jakby to była forma rozrywki, sposób na upokorzenie mnie — relacjonuje.

Telefon był sprawdzany bardzo długo. Przeglądali także ukryte treści i archiwalne rozmowy. Od czasu do czasu Leonid był wyprowadzany z pomieszczenia, a urządzenie zostawało u funkcjonariuszy.

— Próbowali wyprowadzić mnie z równowagi. Mówili, że mają „wszystko, czego trzeba” i że powinienem być szczery, bo inaczej będą problemy. To nie było przesłuchanie — to była presja, próba złamania mnie psychicznie — mówi z przekonaniem Leonid.

Kazali przekazać kierowcy, że mają „minus jeden”

„Rozmowa” trwała około dwóch i pół godziny. Przez cały ten czas Leonid nie miał prawa kontaktować się z bliskimi i nie wiedział, co dzieje się z jego przyjacielem.

Później okazało się, że Anatol miał jeszcze mniej szczęścia. W trakcie przeszukania jego telefonu funkcjonariusze znaleźli polubienie posta opozycyjnego polityka na Instagramie.

— Funkcjonariusze po prostu powiedzieli, że wzywają milicję. Nikt niczego nie tłumaczył, po prostu go zabrali. To było przerażające — wspomina Leonid.

Polecono mu przekazać kierowcy autobusu, że mają „minus jeden” — i Leonid kontynuował podróż bez Anatola. Dopiero później dowiedział się, że za to jedno polubienie jego przyjaciel otrzymał trzy dni aresztu i grzywnę. A kiedy w telefonie znaleziono kolejne „niewłaściwe” polubienie, kara została przedłużona do sześciu dni.

Z tego, co wie Leonid, intensywnej kontroli poddano także kilku innych pasażerów autobusu. Podejrzenia funkcjonariuszy wzbudzały na przykład stare paszporty.

Telefon zaczął dziwnie działać

Wkrótce po powrocie Leonid zauważył, że jego telefon zaczął dziwnie się zachowywać: bateria rozładowywała się szybciej niż zwykle, pojawiały się też problemy z internetem. To skłoniło go do podejrzeń, że być może na urządzeniu zainstalowano oprogramowanie szpiegowskie.

Dziś Leonid uważa, że Białoruś nie jest już dla niego bezpiecznym miejscem — choć nie wyklucza, że kiedyś jeszcze tam pojedzie.

— Gdybym wcześniej wiedział, co mnie czeka, lepiej bym się przygotował. Teraz na pewno nie pojadę na Białoruś bez jasnego planu i bez wcześniejszego usunięcia wszystkich danych z telefonu.

Żywią się trawą i piją wodę z bagna. Około 200 Afgańczyków utknęło na granicy białorusko-polskiej

W rejonie przejścia granicznego „Brześć” na granicy białorusko-polskiej utknęło około 200 Afgańczyków. Niektórzy z nich przebywają tam już prawie trzy miesiące, wśród nich jest wielu rannych. Ich bliscy zwrócili się do Wesal TV (medium skierowane do afgańskiej diaspory) z apelem o pilne działania. Na publikację zwrócił uwagę portal Reform.

Afgańczycy nazywają ten rejon „strefą piłkarską”. Według nich, białoruscy funkcjonariusze biją ich i wypychają na terytorium Polski, a polscy strażnicy graniczni z kolei zawracają ich z powrotem na Białoruś.

Z Wesal TV skontaktował się przedstawiciel rodzin uwięzionych Afgańczyków o imieniu Mahbub. Według jego relacji, migranci przebywają na granicy od 10 dni do trzech miesięcy, wielu z nich jest rannych — mają połamane ręce, potłuczone twarze i inne obrażenia. Ludzie cierpią raz od zimna, raz od upału, żywią się trawą i liśćmi, piją wodę z bagna.

Rodziny Afgańczyków oskarżają przemytników, którzy za opłatą mieli przewieźć ludzi przez granicę, a teraz nie odbierają telefonów.

Bliscy uwięzionych apelują do ambasad Afganistanu, a także do białoruskich i polskich władz o natychmiastowe działania na rzecz ratowania ich krewnych.

Białorusin skazany za szpiegostwo na rzecz KGB. Obserwował lotnisko w Białej Podlaskiej

Sąd Okręgowy w Lublinie skazał 53-letniego obywatela Białorusi, Mikołaja M., na dwa lata i dwa miesiące pozbawienia wolności — poinformowało RMF24. Śledczy ustalili, że mężczyzna zbierał informacje o obiektach wojskowych dla białoruskich służb specjalnych, m.in. prowadził obserwację lotniska wojskowego w Białej Podlaskiej. Jednak już kilka dni po 30 maja może opuścić areszt — do wyroku zaliczono mu czas spędzony w tymczasowym areszcie. Wyrok nie jest prawomocny.

Mikołaj M. urodził się we Lwowie. Jest specjalistą w dziedzinie transportu kolejowego i dobrze mówi po polsku.

Zgodnie z aktem oskarżenia, Mikołaj M. w latach 2018–2023 obserwował wojskowe lotnisko w Białej Podlaskiej i zbierał informacje na temat prowadzonych tam operacji wojskowych. Ponadto gromadził dane dotyczące infrastruktury kolejowej oraz przemieszczania się sprzętu wojskowego, prowadził obserwację obiektów i pojazdów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Białej Podlaskiej.

Miał również nawiązaną linię kontaktu z oficerami KGB Białorusi.

Mężczyzna został zatrzymany 1 marca 2023 roku. Prokuratura podała, że podczas przesłuchania przyznał się do winy i złożył zeznania potwierdzające okoliczności przedstawione w akcie oskarżenia.

W sprawie występuje także drugi oskarżony — 59-letni obywatel Polski, emeryt Bernard S. Został oskarżony o to, że udostępnił szpiegowi miejsce zamieszkania. Według Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Mikołaj M. utrzymywał z nim przyjacielskie relacje.

Bernard S. również przyznał się do winy. Sąd wymierzył mu karę grzywny w wysokości 7 tys. złotych za niepowiadomienie o popełnianiu przestępstwa.

„Kraj, w którym życie jest drogie i niebezpieczne”. Na wyjeździe z Białorusi do Polski pojawiły się plakaty, które mogą zaskoczyć Polaków

Na przejściu granicznym „Brześć” („Terespol”) na białorusko-polskiej granicy pojawiły się nowe billboardy propagandowe z hasłami agitacyjnymi w języku rosyjskim i angielskim. Ich zdjęcia opublikował kanał Telegramu #1region.

Plakaty zatytułowane „Welcome to Belarus” i „Welcome to Poland” zestawiają dwa skrajnie odmienne obrazy sąsiednich państw. Białoruś promowana jest jako kraj stabilności i dobrobytu, podczas gdy Polska przedstawiana jest jako miejsce drożyzny, zagrożeń i pogłębiających się problemów społecznych.

Co piszą o Białorusi:

„To prawdziwa mekka dla turystów”

„Wszystkie produkty mają znak jakości”

„Realne wsparcie dla biznesu”

„Nie oszczędza się tu na jakości usług medycznych”

A to o czym informują w kontekście Polski:

„Rosną nie zarobki, lecz inflacja, ceny i podatki”

„Postępuje militaryzacja, a wsparcie społeczne maleje”

„Kraj, w którym życie jest drogie i niebezpieczne”

„Tutaj przepisuje się historię i rehabilituje nazizm”

To nie pierwsza taka kampania przygraniczna. Agitacyjne działania na granicy są elementem szerszej strategii informacyjnej białoruskich władz, której celem jest kreowanie pozytywnego wizerunku reżimu Łukaszenki i jednoczesna dyskredytacja państw Unii Europejskiej. W sierpniu 2024 roku po stronie białoruskiej ustawiono billboard z napisem: „Opuszczając Białoruś, wjeżdżasz do kraju, którego rząd łamie prawo obywateli do wolności zgromadzeń”.