Operator transportowo-logistyczny Avrom Speed z Gdańska to jedna z najszybciej rozwijających się białoruskich firm w Polsce w 2024 roku — wynika z analizy opublikowanej na kanale Telegram „Vadim Sehovich”.
Już w pierwszym roku działalności (firma została założona w 2023 roku) Avrom Speed zrealizowała usługi o wartości prawie 6,7 mln złotych. W 2024 roku przychody wzrosły trzykrotnie — do 20,3 mln zł. Przez dwa lata z rzędu zysk firmy utrzymywał się na stabilnym poziomie ponad 700 tys. złotych.
Zgodnie z informacjami na stronie internetowej, firma oferuje usługi w niemal wszystkich segmentach transportu towarowego — drogowego, morskiego i kolejowego — oraz w zakresie usług towarzyszących, takich jak magazynowanie czy obsługa celna. Przedsiębiorstwo dysponuje także własną flotą pojazdów.
Równorzędnymi współwłaścicielami Avrom Speed są absolwenci Brzeskiego Państwowego Uniwersytetu Technicznego: Michaił Karpuk i Alaksandr Szkabara, a także Wiaczesław Daniluk. Dwaj pierwsi przez kilka lat pracowali w niemieckiej firmie spedycyjnej, zanim zdecydowali się rozpocząć własny biznes w Polsce.
W 2024 roku partnerzy zarejestrowali w Gdańsku kolejną spółkę — Avrom Speed Trans.
W maju kilku Białorusinów mieszkających w Polsce otrzymało podejrzane listy, rzekomo od polskich służb specjalnych. Informowano w nich, że ze względu na zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego ich karty pobytu zostały unieważnione i że muszą pilnie opuścić Polskę. Problem w tym, że listy zostały wysłane z Niemiec, a koperty były podpisane z błędami. MOST postanowił przyjrzeć się tej sprawie i zauważył: trzech odbiorców, o których wiemy, prowadziło w Polsce działalność gospodarczą. Co więcej, informacje o tych firmach były zamieszczone na „ByMapka” — mapie białoruskiego biznesu za granicą. Wysyłka listów zbiegła się w czasie z operacją białoruskich służb przeciwko platformie „Nowa Białoruś”, która agregowała dane z „ByMapki”.
Czym są te dziwne listy „od służb”
Listy, które otrzymali Białorusini, choć były rzekomo podpisane przez zastępcę szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) Adama Ciszewskiego, nie budziły zaufania. Po pierwsze, wiadomo nam przynajmniej o jednym przypadku, w którym list otrzymał Białorusin posiadający polskie obywatelstwo. Od niego również żądano opuszczenia Polski, grożąc deportacją. Oczywiście Polska nie może deportować własnych obywateli, ani też pozbawić ich karty pobytu (która nie jest im w ogóle potrzebna).
Po drugie, listy zostały wysłane z Niemiec. W samych dokumentach brakowało jakichkolwiek danych osobowych odbiorców — imiona i nazwiska widniały jedynie na kopertach. Treść wszystkich znanych nam listów była identyczna.
Po trzecie, w listach cytowano przepisy prawa, które albo już zostały uchylone, albo w ogóle nie istnieją. Nawet te obowiązujące były interpretowane niepoprawnie.
Po czwarte, koperty były podpisane w dziwny sposób. Na przykład w co najmniej jednym przypadku list został zaadresowany do „Spolka z ograniczona odpowiedzialnoscia”. Oznacza to, że nadawca nie znał polskich znaków diakrytycznych (ó, ł, ą, ś). Trudno też uwierzyć, że ktoś w Polsce użyłby pełnej nazwy formy prawnej spółki — standardowo używa się skrótu Sp. z o.o..
ABW już potwierdziła, że nie ma związku z tymi listami. W odpowiedzi na zapytanie „Biełsatu” urząd określił działania nadawców jako dezinformację: „[Działania] mogą mieć na celu wywołanie niepokoju społecznego” — czytamy w odpowiedzi.
Dlaczego przypuszczamy, że ta wysyłka listów ma związek ze sprawą „ByMapki”
Jedna z Białorusinek, która otrzymała taki list, zauważyła, że jej imię i nazwisko zostały zapisane po polsku, ale transliterowane z rosyjskiej wersji zapisu. Tymczasem wszędzie w Polsce posługiwała się wersją zgodną z białoruskim paszportem, czyli transliteracją z języka białoruskiego. „Rosyjskiej wersji” swojego imienia i nazwiska nie używała nigdzie w Polsce — z wyjątkiem jednego źródła — „ByMapki”. To właśnie tam umieściła informacje o swoich usługach, podając dane w wersji rosyjskiej.
MOST sprawdził kolejną odbiorczynię listu — jej działalność również została zarejestrowana na „ByMapce”.
Andriej (imię zmienione), który już w maju opowiedział nam o liście, również zaznaczył, że jego firma wcześniej znajdowała się na mapie białoruskiego biznesu za granicą. Z czasem jednak usunął informacje o swoim przedsiębiorstwie.
Zaraz po otrzymaniu listu Białorusin skierował oficjalne pismo do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, aby poinformować o zaistniałej sytuacji. Niedawno otrzymał odpowiedź.
– Napisali, że nie wysyłali [tych listów] i poprosili o przesłanie oryginałów – mówi mężczyzna. – Ale czy to ma sens? Czy to coś zmieni?
Nie wiemy, czy działalności innych odbiorców listów były zarejestrowane na „ByMapce”, ale wiadomo, że co najmniej dwoje z nich prowadziło działalność gospodarczą (pisała o nich „Nasza Niwa”).
Listy zostały wysłane 14 maja. A atak informacyjny na platformę „Nowa Białoruś” rozpoczął się 19 maja. Wtedy rzekomy młody informatyk Alaksiej Burbicki opowiedział w programie blogera Siarhieja Piatruchina, że dane użytkowników platformy zostały skradzione.
Wyciek tego, co i tak było publicznie dostępne
Twórcy „Nowej Białorusi” szybko zdementowali słowa Burbickiego – zresztą nie było czego kraść: do rejestracji na platformie wymagany był jedynie adres e-mail.
Wkrótce jednak pojawiły się informacje, że na Białorusi w związku ze sprawą „Nowej Białorusi” dochodzi do zatrzymań. Co ważne – nie chodziło o użytkowników „Nowej Białorusi”, lecz o przedsiębiorców, którzy zarejestrowali swoje firmy na „ByMapce” – mapie białoruskiego biznesu za granicą. Tam również nie było do czego się „włamywać”: wszystkie dane o firmach były dostępne publicznie (do tego właśnie ta mapa została stworzona).
Zawartość mapy rzeczywiście można było zobaczyć w aplikacji SVAE (część platformy „Nowa Białoruś”), która agreguje wydarzenia, meetupy, firmy i inne informacje z otwartych źródeł. Jednak same firmy nie były rejestrowane w SVAE. „ByMapka” to osobny projekt, który nie został uznany na Białorusi za ekstremistyczny.
Propaganda lubi straszyć Białorusinów, że w Polsce będą musieli „czyścić pańskie toalety”. I rzeczywiście, część emigrantów zarabia w obcym kraju na życie sprzątając mieszkania i domy. Białorusinka Anna poszła właśnie tą drogą: po przyjeździe do Polski zatrudniła się jako sprzątaczka. Później założyła własną, niewielką firmę sprzątającą. MOST porozmawiał z nią o najbrudniejszych mieszkaniach, „klientach-pająkach” i o tym, jak sprzątanie pomogło jej psychicznie dojść do siebie po emigracji.
W Białorusi Anna pracowała jako dziennikarka, ale po przeprowadzce do Polski zrozumiała, że dalsza praca w zawodzie i pisanie o represjach w ojczyźnie są dla niej zbyt obciążające emocjonalnie. Przeglądając ogłoszenia o pracę, natknęła się na ofertę ukraińskiej firmy sprzątającej. Pracowała tam przez około osiem tygodni, a potem postanowiła założyć własną działalność. Wsparła ją w tym rodzina, zwłaszcza syn, który „na fali młodzieńczej energii to wszystko uruchomił”.
W biznes zainwestowali zaledwie 300 dolarów: kupili zestaw środków czystości, odkurzacz i wydali trochę pieniędzy na reklamę. Na początku pracowali we troje. Wkrótce pojawiły się pierwsze zyski, które inwestowali w nowy sprzęt i promocję. Obecnie Anna zatrudnia dziesięć osób: siedem Białorusinek i trzy Ukrainki.
— Ten biznes przynosi dochód — większy niż dziennikarstwo — śmieje się kobieta.
W pudełkach pełzały robaki i larwy much
Firma Anny działa na terenie całej Warszawy i w podwarszawskich miejscowościach. Klienci to głównie Białorusini i Ukraińcy, ale zdarzają się także Polacy – trafiają do niej głównie przez platformę Booksy. Najczęściej zamawiane są sprzątania mieszkań, zwłaszcza dwupokojowych, rzadziej domów i biur.
Anna mówi, że zazwyczaj mieszkania klientów są w dobrym stanie, ale czasem trafiają się też takie, do których strach wejść. Wspomina pewnego cudzoziemca, którego mieszkanie było zawalone torbami z resztkami fast foodu – nie wyrzucanymi od miesięcy. W środku panował nieznośny smród, a po pudełkach i jedzeniu pełzały robaki i larwy much. Przyjechane sprzątaczki były w szoku i odmówiły wykonania usługi.
— Wezwał nas po raz drugi — opowiada Białorusinka — przysięgał, że nie ma już robaków i larw. Udało nam się namówić zespół do ponownego przyjazdu, daliśmy im maseczki. Larwy nadal tam były – i to w dużej liczbie. Ale pracowniczki podjęły się sprzątania.
„Wyglądało to jak w filmie ‘Obcy’”
Według Anny, sprzątanie to coś więcej niż zwykłe porządki domowe. Dzięki różnym trikom udaje się uzyskać tak zwany „hotelowy efekt”, kiedy krany i lustra lśnią czystością.
Często z usług korzystają najemcy wyprowadzający się z mieszkań – żeby odzyskać kaucję. Zdarza się, że klienci są już pogodzeni z koniecznością przeprowadzenia remontu, a potem okazuje się, że wystarczy profesjonalne sprzątanie, by naprawić drobne usterki.
— Na przykład wiemy, jak nie malować ścian na nowo, tylko wyczyścić je gąbkami melaminowymi — dzieli się Anna. — One są naprawdę jak magiczne. Usuwają zadrapania, zacieki i zabrudzenia ze ścian, nie uszkadzając farby. Można je stosować też na wszystkich białych powierzchniach – w zlewach, na stołach pomazanych przez dzieci.
Są też specjalne środki, które usuwają osad z czarnych zlewów i kabin prysznicowych, przywracając im przejrzystość. Tę „magiczną chemię” kupuje się w specjalistycznych sklepach – nie ma jej w zwykłych drogeriach.
Zdarza się, że ludzie nieświadomie doprowadzają mieszkania do złego stanu. Dotyczy to zwłaszcza kratek wentylacyjnych, o których często zapominają. Zazwyczaj znajdują się one wysoko na ścianie i nikt ich nie myje – obrastają kurzem i mieszkanie „przestaje oddychać”.
— Raz zdjęliśmy taką kratkę — wspomina Anna — i naprawdę baliśmy się tam zajrzeć, nie mówiąc już o sprzątaniu. Wyglądało to jak w filmie „Obcy” – jakaś maź, coś obrzydliwego. W głowie mam do dziś obraz tej strasznej dziury w ścianie. Ale mieliśmy szpachelkę – i wszystko zostało wyskrobane.
„U klienta cały balkon był w pająkach”
Zazwyczaj do zlecenia jedzie jedna lub dwie osoby, a przy generalnych porządkach – nawet cztery. Na kawalerkę „w standardzie” potrzeba około trzech godzin, na mieszkanie dwupokojowe – cztery. Zdarza się jednak, że sprzątanie trwa znacznie dłużej.
Anna wspomina, jak razem z kolegą zaplanowała posprzątać małą kuchnię i łazienkę w trzy godziny. Jednak kuchnia była cała zastawiona naczyniami pokrytymi grubą warstwą tłuszczu. Ostatecznie sprzątanie zajęło aż dziewięć godzin.
Pracownicy firmy realizują około 120 zleceń miesięcznie, z czego około 30% to stali klienci posiadający abonamenty. Zdarzają się też nietypowi klienci, na przykład tacy, których sprzątaczki nazywają „człowiekami-pająkami”.
– U takich klientów w domu są pająki – tłumaczy Białorusinka – i wtedy wysyłamy tam tylko te osoby, które się ich nie boją. Na przykład jeden z klientów miał cały balkon w pająkach – małych i dużych. Usuwamy je, ale po pewnym czasie znowu się pojawiają. Widocznie to jakaś wyjątkowo odporna kolonia.
Dlaczego czasem zabrania się rozmawiać z klientami
Anna podkreśla, że większość jej klientów to osoby rozsądne i wyrozumiałe. Zwykle wychodzą z domu na czas sprzątania, a ci, którzy zostają, nie przeszkadzają, nie chodzą za pracownicami krok w krok, nie wydają poleceń ani nie czepiają się drobiazgów.
Zwraca też uwagę na ciekawe zjawisko – oznakę zaufania. Klienci, nawet ci, którzy korzystają z usług po raz pierwszy, często zostawiają ekipie klucze i proszą, by po sprzątaniu wrzucić je do skrzynki pocztowej.
W firmie Anny nie zabrania się rozmawiać z klientami, choć są firmy, które wprowadzają takie zasady. Anna tłumaczy, że delikatna rozmowa może zaowocować nowymi kontaktami, które pomogą sprzątaczkom znaleźć inną pracę.
– U nas wszyscy Białorusini mają wyższe wykształcenie – mówi. – Jest ekonomistka, projektantka, towaroznawczyni, psycholożka kliniczna. Trzy osoby już od nas odeszły – jedna z nich znalazła pracę jako projektantka mebli właśnie dzięki takiemu kontaktowi.
„Czy naprawdę do tego dążyłam całe życie?”
Anna wspomina swoje pierwsze zlecenie w ukraińskiej firmie – przypadło akurat na jej urodziny. Mówi, że wtedy siedziała i myślała: „Czy naprawdę do tego dążyłam całe życie?”
Ale szybko się okazało, że praca sprzątaczki miała na nią działanie niemal medytacyjne – podczas sprzątania uspokajały się myśli. Anna przyznaje, że właśnie dzięki tej pracy odzyskała równowagę psychiczną po emigracji.
– To lekka praca – mówi. – Nie da się jej porównać z budową czy fabryką, gdzie trzeba stać cały dzień. Tutaj cały czas zmieniasz lokalizację – cała Warszawa, za każdym razem nowi ludzie.
„Lepiej myć toalety i być wolnym”
Kobieta uśmiecha się, słysząc propagandowe hasła o „pańskich toaletach”. Mówi, że jedna z jej pracownic w Białorusi pracowała jako ekonomistka w sieci handlowej „Euroopt”. Ale dopiero w Polsce może sobie pozwolić na to, by kupować jedzenie, jakie chce.
– Uważam, że lepiej myć toalety i być wolnym, niż robić to samo w więzieniu za darmo – mówi z przekonaniem Białorusinka.
Alona i Włada to współzałożycielki „Bukinistki” – księgarni w Warszawie. Można tu nie tylko kupić książki po białorusku i rosyjsku, ale też wypożyczyć rzadkie wydania, znaleźć lektury z dzieciństwa albo po prostu spędzić wieczór w towarzystwie miłośników książek. Na razie księgarnia przynosi straty, ale kobiety mają wobec niej wielkie plany. Dziennikarka MOST porozmawiała z nimi o tym, dlaczego otwarcie sklepu okazało się niełatwe, czemu niektóre egzemplarze trzeba chować i dlaczego czasem książki warto czytać nie w domu, a w ogrodzie przy księgarni.
Białorusinki od dawna są „w temacie książek”. Alona studiowała bibliotekoznawstwo w Mińsku, pracowała w Bibliotece Narodowej, a potem przeszła do IT. Włada prowadziła klub książkowy, ukończyła kursy moderatorskie i organizowała spotkania literackie.
Ich ścieżki mogły się nigdy nie przeciąć, ale wszystko zmieniła emigracja. Obie opuściły Białoruś w 2022 roku: Alona wyjechała do Warszawy, Włada – zanim osiadła w Polsce – mieszkała jeszcze w Gruzji i Uzbekistanie. Poznały się dzięki społeczności książkowej białoruskich emigrantów.
— W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że mam za dużo książek — wspomina Alona. — Wiedziałam, że ich nie przeczytam, ale przecież komuś innemu mogą się przydać. Tak narodził się pomysł, żeby je sprzedawać. Wiedziałam, że potrafię zorganizować biznes, ogarnąć dostawy, podatki, ale promocja to już nie moja działka. A Włada ma do tego talent.
— Kiedy Alona zaproponowała mi otwarcie księgarni, od razu powiedziała, że nie ma pieniędzy, żeby mi płacić — śmieje się Włada. — Może pokryć koszty książek i podatków. Ale wszystko, co zarobimy, będzie wspólne.
„Mamy książki w kartonach. Zapraszamy!”
Po długich rozmowach zabrały się do pracy: trzeba było znaleźć lokal, zarejestrować działalność i kupić pierwsze książki. Alona miała już działalność gospodarczą – w branży IT – więc po prostu zmieniła jej profil na księgarski.
Przez trzy miesiące szukały miejsca — przejrzały mnóstwo opcji. Ostatecznie „Bukinistka” działa w przedwojennej willi w jednej z najpiękniejszych dzielnic Warszawy — Starym Żoliborzu. Lokal wcześniej był mieszkaniem dobudowanym do trzypiętrowej kamienicy, w której mieszka właścicielka budynku.
— To był maj 2024 roku — wspomina Alona. — Oficjalnie wtedy uruchomiłyśmy działalność, ale otwarcie sklepu przeszło bez fajerwerków.
— Nie miałyśmy takiego prawdziwego otwarcia — dodaje Włada. — Po prostu w pewnym momencie wyniosłyśmy starą kanapę, wniosłyśmy kartony z książkami i napisałyśmy: „Mamy książki w pudłach. Zapraszamy!”
Sklep „Bukinistka”. Zdjęcie z archiwum Alony
Książki, których nie znajdziesz w Polsce
Asortyment „Bukinistki” jest nietypowy jak na polskie realia. Można tu znaleźć książki po białorusku i rosyjsku — głównie od niezależnych wydawnictw. Jeśli jakiejś pozycji akurat nie ma na półce, można ją zamówić — właścicielki postarają się ją znaleźć.
— Ludzie przychodzą i mówią: „W dzieciństwie miałam taką książkę, bardzo jej szukam, ale nigdzie nie mogę znaleźć”. Na przykład „Małego Księcia” w konkretnym wydaniu. I my staramy się ją dla nich zdobyć — mówi Alona.
Jedną z cech wyróżniających księgarnię jest elastyczne podejście do czytania. Niektórych rzadkich egzemplarzy właścicielki nie chcą sprzedawać — wolą je wypożyczać: trzy książki można wypożyczyć na miesiąc za 50 złotych.
— Czasem trafiają się książki warte 100–200 dolarów i trudno jest wytłumaczyć klientom, skąd taka cena — opowiada Włada. — Na przykład niedawno miałyśmy książkę wartą 600 rubli białoruskich. Nie możemy po prostu wystawić jej za taką kwotę, ale możemy ją wypożyczyć, żeby więcej osób mogło ją przeczytać.
W „Bukinistce” działa też bookcrossing — odwiedzający mogą zostawić własne książki lub zabrać coś, co przynieśli inni czytelnicy.
„To wszystko to jedno wielkie wyzwanie”
„Bukinistka” wygląda jak przytulny kącik z książkami, ale za tym stoi wiele trudności.
— To wszystko to jedno wielkie wyzwanie — śmieje się Alona. — Ale jeśli miałabym wskazać największe zaskoczenie, to uruchomienie strony internetowej.
Chodzi o to, że polskie systemy płatności wymagają, aby tytuły i opisy produktów były w języku polskim. A wszystkie książki w księgarni są po białorusku i rosyjsku.
— Kupiłam domenę w listopadzie, ale dopiero teraz zatwierdzono nam system płatności — mówi Alona. — Musiałyśmy kombinować, żeby w ogóle nas uruchomili.
Obecnie księgarnia działa na minusie. I, jak przyznaje Alona, na sporym minusie. Właścicielki mogą albo zapłacić dostawcom, albo wypłacić pensje. Na jedno i drugie jednocześnie nie starcza.
— Sklep utrzymuje się z mojej pensji z IT — mówi kobieta.
Alona i Włada. Zdjęcie z archiwum Alony
„Jakie czasy – takie książki”
Tworzenie asortymentu również nie przebiegało zgodnie z planem.
— Kiedy zakładałam księgarnię, chciałam, żebyśmy miały konkretny profil: dobra współczesna proza, humanistyczny non-fiction. Ale życie to zweryfikowało. Każdego dnia ktoś pyta: „A macie ‘Bogaty ojciec, biedny ojciec’?” (książka Roberta T. Kiyosakiego i Sharon Lechter o niezależności finansowej i inwestowaniu – przyp. red. MOST) — opowiada Alona.
Niektóre tytuły, które dobrze się sprzedają, kobiety jednak zamawiają, ale starają się ich nie eksponować.
— Wiadomo, jakie czasy – takie książki — mówi Włada. — Czasem przymykamy oko, ale takie tytuły chowamy… na przykład w dziale ezoteryki. Nie zawsze łatwo je znaleźć, ale jeśli ktoś naprawdę szuka — znajdzie.
Księgarnia dla tych, którzy nie tylko czytają, ale też piszą
Do „Bukinistki” zaglądają nie tylko Białorusini. Przychodzą też Ukraińcy, Rosjanie, nawet Polacy zamawiają tutaj książki. Właścicielki mówią, że księgarnia stała się także miejscem spotkań — odbywają się tu premiery książek, kluby książkowe, a także klub pisarski. Uczestnicy tego ostatniego nie tylko omawiają książki, ale również uczą się pisać.
— Spotykają się wieczorem, zamykają księgarnię, siadają przy stole z herbatą, cukierkami — i za każdym razem wychodzą z gotowym tekstem — opowiada Alona.
Szczególną uwagę „Bukinistka” poświęca książkom niezależnych autorów.
— Z radością przyjmujemy na półki książki tych, którzy wydają je sami — mówi Włada. — To szansa dla autorów, którzy nie chcą współpracować z rosyjskimi wydawnictwami, ale szukają swojej publiczności.
Kolejny krok to uruchomienie wydawnictwa dla autorów-emigrantów.
— Obecnie jest bardzo wielu ludzi — Białorusinów, Rosjan — którzy piszą książki, ale z różnych powodów nie chcą zgłaszać się z nimi do rosyjskich wydawnictw — mówi Alona. — Tymczasem białoruskich wydawnictw, nawet na emigracji, jest za mało, żeby wydawać wszystko, co piszą autorzy na obczyźnie. Wiele z nich ma też dość sztywne ograniczenia — tematyczne czy gatunkowe — i nie chcą wszystkiego przyjmować. My chcemy dać takim autorom przestrzeń.
Właścicielki księgarni nie wykluczają, że już jesienią ukaże się pierwszy tom z tekstami członków klubu pisarskiego i autorów na emigracji.
Ciche czytanie w ogrodzie
Latem „Bukinistka” planuje poszerzyć swoją ofertę: w ogrodzie, do którego prowadzą drzwi księgarni, pojawią się „ciche czytania”. Odwiedzający będą mogli przyjść, wybrać dowolną książkę z półki, usiąść w ogrodzie z napojem i spędzić czas w spokojnej atmosferze. Jeśli książka przypadnie im do gustu — będą mogli ją kupić. Jeśli nie — wystarczy zostawić datek.
— Chcemy, żeby to miejsce stało się punktem przyciągającym ludzi myślących. Przestrzenią do czytania, rozmów i inspiracji — mówi Alona.
W ogrodzie przy „Bukinistce”. Zdjęcie z archiwum Alony
W Polsce zakończyła działalność sieć sklepów My Price (Moja Cena). Decyzję podjęto po tym, jak pod koniec kwietnia MSWiA nałożyło sankcje na rosyjskich oligarchów Andrieja i Siergieja Sznejderów — właścicieli sieci „Swietofor”, która działa również na Białorusi.
Sklepy pod markami My Price i Moja Cena funkcjonowały w formule tzw. twardego dyskontu — ceny utrzymywano na niskim poziomie m.in. dzięki ograniczeniu kosztów logistyki i ekspozycji towaru. Produkty często sprzedawano prosto z drewnianych palet.
Niektóre sklepy działały bardzo krótko. Na przykład otwarcie sklepu Moja Cena w Warszawie przy ul. Trakt Brzeski ogłoszono dopiero w marcu tego roku. Był to trzeci sklep sieci otwarty w Polsce — wcześniej powstały placówki w Siedlcach i Olszewie-Borkach na Mazowszu. Jeszcze wcześniej, w 2020 roku, bracia Sznejderowie weszli na polski rynek z siecią dyskontów Mere. Pierwszy sklep powstał w Częstochowie, później kolejne w mniejszych miejscowościach. Ten projekt jednak został zamknięty w 2022 roku po rozpoczęciu rosyjskiej agresji na Ukrainę.
Formalnie Sznejderowie nie figurują jako Rosjanie. Starszy z braci, Siergiej, posiada obywatelstwo Grenady i jest rezydentem podatkowym na Węgrzech. Andriej wskazuje Maltę jako miejsce swojego rezydowania podatkowego. Mimo to Rada Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy objęła braci sankcjami, zamrażając ich aktywa. Gdy w różnych częściach Polski zaczęły pojawiać się sklepy firmy Torgservis PL (to podmiot rozwijający marki dyskontowe), polskie media zaczęły bić na alarm.
W rezultacie, 24 kwietnia 2025 roku, MSWiA zamroziło aktywa braci Sznejderów i wpisało ich na listę osób niepożądanych na terytorium Polski.
Wśród marek wymienionych w decyzjach MSWiA jako powiązanych z działalnością Sznejderów znalazła się także Tak-Tu. Sklep pod tą nazwą działa w Białymstoku od sierpnia 2024 roku. Nie należy jednak do firmy Torgservis, lecz do spółki Rightstore z siedzibą w Białymstoku. MOST próbował skontaktować się ze sklepem, ale pod podanym numerem nikt nie odebrał. Profil sklepu na Facebooku jest jednak aktywny — publikowane są informacje o nowych promocjach. Reklama sklepu pojawiła się także podczas niedawnego meczu Jagiellonii.
Z firmą wiązany jest także sklep Ufke w Białej Podlaskiej, który rozpoczął działalność dopiero w 2025 roku. Pisał o tym portal Wiadomości Handlowe, powołując się na własne źródła, jednak marka ta nie została wymieniona w decyzji MSWiA. Jedyną akcjonariuszką spółki figuruje Tanja Schneider — obywatelka Niemiec.