„Włączcie Biełyje rozy”. Białorusin otworzył w Białymstoku lounge bar i organizuje imprezy „jak w domu”

Jewgienij przyjechał z Białorusi do Polski siedem lat temu. Były inżynier-technolog znalazł tutaj pracę i – jak sam przyznaje – nie planował zostawać restauratorem. Jednak pasja do shishy i sympatia do gastronomii doprowadziły go do otwarcia baru Infinity w Białymstoku. W rozmowie z MOST opowiada, jak z „pustej sali z obdrapanymi ścianami” stworzył miejsce, w którym dziś tańczy się, pali shishę i pije autorską herbatę.

— Zawsze lubiłem miejsca, gdzie można po prostu się zrelaksować — herbata, shisha, dobra muzyka. Chciałem stworzyć atmosferę, którą sam lubię — wspomina Jewgienij, jak zrodził się pomysł otwarcia baru.

Wspólnie ze znajomym, również miłośnikiem shishy, zaczęli rozważać koncepcję lokalu.

— Ogólnie jestem aktywnym człowiekiem z wieloma pasjami. Już w szkole angażowałem się w różne rzeczy: dyskoteki, kółka zainteresowań, występy, gazetki ścienne. Na studiach było podobnie — organizowaliśmy wydarzenia, święta, byłem w kreatywnych zespołach, zawsze mnie to interesowało. Z czasem doszło też zainteresowanie shishą — jak to działa, skąd się wywodzi, jak dobrze palić, jak dobrze przygotować. To wszystko stało się częścią mojej pasji i, szczerze mówiąc, właśnie to popchnęło mnie do założenia własnego miejsca.

Później przyjaciel Jewgienija wyjechał za granicę, a Białorusin został sam z pomysłem, który postanowił zrealizować.

Obdrapane ściany i 150 tysięcy złotych na start

Lokal, w którym dziś działa bar, polecił ten sam znajomy — wcześniej ktoś próbował otworzyć tam shisharnię, ale projekt przetrwał tylko kilka miesięcy. Jewgienij wspomina, że gdy wszedł tam pierwszy raz, zastał czarne, obdrapane ściany i pustą przestrzeń. Właściciel poprzedniego biznesu zabrał wszystko, co zainwestował. Została tylko wentylacja — i tak niedziałająca jak trzeba.

— Robiliśmy wszystko od zera. Nawet nie liczyliśmy wydatków — po prostu lecieliśmy według planu, kupowaliśmy wszystko na szybko. Myślę, że na start poszło około 150 tysięcy złotych — wspomina.

Przygotowania do otwarcia odbywały się w pośpiechu: data była już ogłoszona w mediach społecznościowych, a sala wciąż była w opłakanym stanie. Mimo to bar został otwarty na czas.

Infinity — dla wszystkich, ale „swoim” jest bliższy

Szybko stało się jasne, że polska publiczność nie interesuje się shishą tak bardzo, jak białoruska i ukraińska. Dla wielu Polaków to coś „przestarzałego”. Inni kojarzą shisharnie z tanimi chińskimi fajkami i słabej jakości dymem.

— Wielu Polaków wciąż uważa, że shisha to jakaś zabawka z AliExpress za 12 dolarów. A dla nas to prawdziwa kultura. I tak zaczęliśmy przyciągać coraz więcej „naszych” — opowiada Jewgienij.

Z czasem zespół baru zaczął tworzyć jeszcze bardziej przyjazną przestrzeń dla imigrantów. Szczególną popularnością cieszą się sobotnie imprezy „jak w domu”, podczas których grane są hity z lat 90. i 2000.

Karaoke, stand-up i „Mafia”

Dziś Infinity to nie tylko shisharnia. To lokal o wielu formatach: odbywają się tu stand-upy, gry w „Mafię”, karaoke, a nawet hiszpańskie wieczory tematyczne. Co ciekawe, to właśnie hiszpańscy studenci przyjeżdżający do Białegostoku w ramach wymiany często wybierają to miejsce na czwartkowe imprezy. Ale także polska publiczność zaczyna się tu odnajdywać — szczególnie w dni powszednie. Niektórzy wpadają kilka razy w tygodniu — by pograć, zapalić albo popracować przy laptopie.

— Byli i Czeczeni, i Gruzini. I studenci, i dorośli. A Polaków, jakoś tak, najmniej. Mam wrażenie, że u nas jednak istnieje pewien podział: są przyjezdni, obcokrajowcy, którzy bawią się i spotykają między sobą. A są też typowo polskie miejsca — ze swoją atmosferą, piosenkami i tak dalej. Chociaż do nas też przychodzą Polacy — na dyskoteki, na przykład. Podoba im się. Zdarzyło się, że ktoś przyszedł i poprosił: „Włączcie Biełyje rozy”.

„Graliśmy do ścian”

Pierwsze lato po otwarciu Jewgienij nazywa krytycznym. Mieszkańcy miasta nie rozumieli, czym jest to miejsce, a dyskoteki nie przyciągały tłumów — wspomina. DJ grał do pustej sali.

— Dosłownie puszczaliśmy muzykę w ściany. Mieliśmy wrażenie, że lada chwila się zamkniemy.

Dochodu prawie nie było — i Jewgienij musiał wziąć kredyt, żeby utrzymać biznes. Ale później sytuacja się zmieniła: poczta pantoflowa, reklama i wydarzenia zrobiły swoje — i zimą sala zaczęła się zapełniać.

— W soboty mamy około 100 osób. Choć trudno dokładnie policzyć, bo goście się zmieniają. Jedni przychodzą wcześniej, potem ich miejsce zajmują kolejni — niektórzy idą dalej, inni dopiero przychodzą.

Latem odwiedzających jest mniej — to naturalne: wielu wybiera wypoczynek na łonie natury. Za to zimą gości jest znacznie więcej, szczególnie podczas wieczorów tematycznych — z okazji 8 marca, 14 lutego.

— Zawsze dekorujemy lokal na dane święto, i bywa tyle ludzi, że nie wiemy, gdzie wszystkich posadzić — pełen komplet, aż po wejście.

Obecnie w barze pracuje osiem osób. Do stałych kosztów należą: czynsz, pensje, media.

— To wszystko sporo kosztuje — zaznacza Jewgienij. — Wszystko drożeje. Ale na ten moment pokrywamy wszystkie wydatki. Jeszcze nie zarabiamy „na wielką skalę”, ale do tego dążymy.

„Wystraszyliśmy się bardziej, niż było trzeba”

Mimo że bar ma charakter międzynarodowy, poważnych konfliktów do tej pory nie było. Choć od czasu do czasu zdarzają się trudniejsze sytuacje.

— W końcu to dyskoteka, emocje, alkohol. Ale zazwyczaj wszystko samo się rozwiązuje. Pokłócili się — potem się pogodzili, i jest okej. To chyba zdarza się w każdym lokalu. Najważniejsze, żeby wszystko kończyło się spokojnie.

Jewgienij przyznaje, że dodatkowego stresu przysparzają kontrole różnych instytucji: nie dlatego, że jest coś do ukrycia, ale dlatego, że zazwyczaj pojawiają się „nagle i bez zapowiedzi”.

— Bywało, że przestraszyliśmy się bardziej, niż było powodów.

„Jeszcze nie można tego nazwać pełnoprawnym biznesem”

Jewgienij przyznaje, że prowadzenie biznesu w pojedynkę bywa trudne.

— Czasem ręce opadają, bo mam też etat — pracuję na pełny etat w polskiej firmie. Pogodzenie wszystkiego nie jest łatwe. Ale pomaga to, że w barze mamy świetny zespół. Na przykład nasz barman z Grodna jest bardzo doświadczony — pracował w wielu miejscach, ma ogromną wiedzę. Odgrywa ważną rolę w naszym lokalu. Reszta ekipy też jest super — zawsze wspierają, doradzą, pomogą.

Na pytanie, czym bar w końcu dla niego jest — hobby czy biznesem — Jewgienij odpowiada z wahaniem.

— Jakby nie patrzeć, chciałoby się na tym zarabiać. Ale jeszcze nie można tego nazwać pełnoprawnym biznesem. W pierwszym roku działaliśmy wręcz na minusie. Za to w tym roku widać wzrost i mam nadzieję, że dalej — szczególnie zimą, kiedy zrealizujemy wszystkie pomysły i dopracujemy plany — będzie już naprawdę dobrze.

„Przyjdź z zaliczką — a ciężarówka z ziemniakami pojedzie na Białoruś”. Odwiedziliśmy rynek w Białymstoku, sprawdziliśmy ceny i prawie dogadaliśmy się z rolnikami

Deficyt ziemniaków, na który białoruscy konsumenci skarżyli się od kilku tygodni, zmusił rząd do zniesienia zakazu ich importu z UE. Na „dozwolonej” liście znalazły się również inne produkty: biała kapusta, cebula i jabłka. Głównym europejskim dostawcą tych towarów jest Polska. Dziennikarze MOST wybrali się na rynek rolniczy w Białymstoku, aby zapytać sprzedawców o możliwość współpracy z Białorusią.

Deficyt ziemniaków na Białorusi tłumaczono nie tyle słabymi zbiorami, ile dużymi dostawami do Rosji. W rezultacie minimalna cena ziemniaków wzrosła z 95 kopiejek do 1,10 rubla za kilogram. Pod koniec maja zeszłoroczne ziemniaki w „Euroopcie” kosztowały 1,5 rubla, a cena dużych i dobrej jakości bulw w sklepach sięgała 4–5 rubli.

Aby nasycić rynek, rząd zniósł ograniczenia na import produktów rolnych z Unii Europejskiej. Decyzja weszła w życie 27 maja. Służba prasowa rządu uzasadniła ten krok tym, że Białoruś ponownie pokazuje „otwartość, pokojowe nastawienie i zasadę dobrego sąsiedztwa”.

„Ziemniaki w 100% z Polski”

W Białymstoku, na targowisku przy ulicy Andersa, ziemniaków nie brakuje — są zarówno młode, umyte bulwy, jak i zeszłoroczne. Ceny wahają się od 3,5 do 5,5 zł za kilogram.

rynek rolniczy
Na targu rolniczym w Białymstoku. Fot. MOST

Na jednym ze stoisk na otwartym rynku klient dopytuje, czy ziemniaki są polskie.

– Ziemniaki są w 100% polskie – zapewnia sprzedawca.

Ale na nasze pytanie, czy byłby gotów wysłać towar na Białoruś, mężczyzna wzrusza ramionami. O niedawnym rozporządzeniu białoruskiego rządu nie słyszał.

– U nas ziemniaków jest dużo, żadnego kryzysu nie ma. Ale żeby wam pomóc – nie wiem. Sami dużo ziemniaków sprowadzamy, głównie z Egiptu. Jeśli szukacie kogoś, kto mógłby pomóc, to do Warszawy – tam są wszyscy duzi dostawcy – tłumaczy mężczyzna.

Egipskie ziemniaki są tańsze od polskich, wyjaśnia. Kosztują 3,5 zł za kilogram, a lokalne – 5 zł.

– A to, co widzicie w Biedronce, Lidlu czy Kauflandzie, nie ma nic wspólnego z naszymi ziemniakami. Na przykład piszą, że pomidory są polskie, ale w większości przypadków są hiszpańskie – twierdzi rozmówca. – Cały asortyment sklepowy to zagranica.

rynek rolniczy
Na targu rolniczym w Białymstoku. Fot. MOST

Na stoisku mężczyzny zauważamy też importowany towar – dobrze nam znany „kwas lidzki”. Po zamknięciu przejść granicznych w Bobrownikach i Kuźnicy sprowadzanie towaru stało się trudniejsze – przyznaje sprzedawca. Ale nadal jest dostarczany: białoruski kwas cieszy się popularnością zarówno wśród imigrantów, jak i wśród Polaków.

– Klienci mówią, że „kwas lidzki” jest najsmaczniejszy. Smaczniejszy niż litewski. Kupuję go od Białorusinów, którzy przyjeżdżają tu handlować. Ale teraz jest ich już bardzo mało, nie tak jak kiedyś.

kvas
Na targu rolniczym w Białymstoku. Fot. MOST

„Mniej słuchajcie propagandy”

Mimo to postanawiamy poszukać Białorusinów. Z polecenia sprzedawcy kierujemy się w stronę „białoruskiego” rzędu stoisk. Łatwo się domyślić, że handlują tu „nasi ludzie” – polska mowa przeplata się z rosyjskimi i białoruskimi słowami. Na stoiskach – serki glazurowane, chipsy-plasterki i wino „Stara Kelia”, produkowane przez Mińską Fabrykę Win Musujących.

Starsza Polka wybiera maść – jak napisano, z jadem żmii. Obok jej towarzyszka przymierza bransoletki „z naturalnych kamieni” i zapisuje ich właściwości lecznicze, dyktowane przez sprzedawcę.

Nasze pytanie o kryzys ziemniaczany na Białorusi wywołuje falę dyskusji i dzieli sprzedawców na dwa obozy.

– O czym wy mówicie! Wejdźcie do każdego sklepu, ziemniaków jest pełno! – gestykuluje jedna ze sprzedawczyń. – Mniej tej propagandy słuchajcie. Wszystko u nas w porządku, nie ma żadnych problemów. Ziemniaki są – kosztują 1,5 dolara. Uspokójcie się.

Kobieta mówi, że mieszka w zapadłej wiosce, ale w miejscowym sklepie ziemniaki są zawsze dostępne.

rynek rolniczy
Na targu rolniczym w Białymstoku. Fot. MOST

Walentyna (imię zmienione) obserwuje w białoruskich sklepach zupełnie inny obraz. Białorusinka twierdzi, że jeśli w ogóle udaje jej się znaleźć ziemniaki, to są one złej jakości – bulwy są małe i obite.

– Kryzys. Bo wszystko wywożą ciężarówkami do Rosji – mówi z przekonaniem Walentyna.

Jednak kobietę martwi coś innego.

– Serki, kawior naturalny, kawior z szczupaka – pokazuje towary rozłożone na stoisku. – Tego wszystkiego nie można wwozić do Polski.

Wiele osób podróżuje teraz do Białegostoku przez Litwę, która jeszcze w 2024 roku wprowadziła surowe ograniczenia dotyczące przewozu żywności z Białorusi. Na liście zakazanych produktów znalazły się m.in. wyroby mleczne, mięsne i rybne.

Wydaje się jednak, że zakaz łatwo obejść. Słoiczki z czerwonym kawiorem stoją na stołach u wszystkich sprzedawców, którzy przyjechali handlować do Białegostoku.

rynek rolniczy
Na targu rolniczym w Białymstoku. Fot. MOST

„Mama chodzi po znajomych i szuka ziemniaków”

Po pożegnaniu się z białoruskimi sprzedawcami ruszamy dalej w poszukiwaniu dostawców ziemniaków. Jeden z handlarzy okazuje się mniej rozmowny niż poprzedni.

– A po co wam w ogóle te informacje? U nas wszystko w porządku. Wwozić ziemniaki na Białoruś? A po co? – odpowiada zirytowany Polak.

W tłumie dostrzegamy młodą parę. Chłopak niesie znany nam „kwas lidzki”. Okazuje się, że Ilja pochodzi z Białorusi, a Sofia z Ukrainy.

– Rozmawiałem ze znajomym i powiedział, że tam (na Białorusi – przyp. red. MOST) jest tylko egipskie [ziemniaki] po 5 rubli za kilogram. A mama jego kolegi chodzi po znajomych, dzwoni po wsiach i pyta, kto ma ziemniaki. A my tu na rynku kupiliśmy młode, umyte za 5 zł – opowiada Ilja.

Sofia dodaje, że na Ukrainie ogólnie zaczynają się niedobory żywności. Ale z ziemniakami nie ma problemu. W Polsce również nie zauważyli braku kartofli.

– Polskie ziemniaki różnią się od białoruskich. Kiedyś chciałem zrobić purée i tak się ubiło, że przypominało bezę. To przez to, że mają dużo skrobi. Nasze ziemniaki nie są aż tak skrobiowe – dzieli się spostrzeżeniami Ilja.

rynek rolniczy
Na targu rolniczym w Białymstoku. Fot. MOST

„Parę ton na eksport na pewno damy radę przygotować”

Kierujemy się do zadaszonej części targowiska. Tam całe palety ziemniaków – worek 15-kilogramowy kosztuje 35 zł.

Narzekamy, że kiedyś Białoruś była ziemniaczaną potęgą, a teraz chyba straciła ten tytuł.

– To znaczy, że teraz polskie ziemniaki są najlepsze. Parę ton na eksport na pewno damy radę przygotować. Przyjdź w poniedziałek z zaliczką – i ciężarówka z 32 paletami ziemniaków pojedzie na Białoruś. Stare, młode – jakie tylko chcesz – zapewnia sprzedawca.

rynek rolniczy
Na targu rolniczym w Białymstoku. Fot. MOST

 

„Nie dają mleka za szkodliwość, ale karmią za darmo”. Białoruski spawacz wyjechał do Polski i porównał warunki pracy oraz wynagrodzenie

Białorusin Mikołaj od trzech lat pracuje jako spawacz w Polsce – zajmuje się produkcją osprzętu do traktorów. Podobną pracę wykonywał wcześniej na Białorusi, ale tam zarabiał prawie dwa razy mniej. W rozmowie z MOST opowiedział o plusach i minusach pracy spawacza w Polsce i wyjaśnił, dlaczego zdecydował się na wyjazd z kraju.

Przed wyjazdem Mikołaj pracował w białoruskim zakładzie agregatowym w Smorgoniach – filii MTZ – i uważał tę pracę za jedną z najlepszych w ostatnich latach. Po nałożeniu sankcji na Białoruś zakład otworzył się na rynek rosyjski, a wynagrodzenie Mikołaja wzrosło.

– Ogólnie wszystko mi odpowiadało. Płacili od wydajności, można było dobrze zarobić. Ale z powodu wojny i sytuacji w kraju podjąłem decyzję o wyjeździe – mówi Mikołaj.

Na emigracji znalazł się pod koniec 2022 roku. Na miejsce zamieszkania wybrał Białystok – chciał być bliżej domu.

Praca przez agencję

W Polsce Mikołaj szukał zatrudnienia jako spawacz. Na początku pracował na budowie i spawał zbrojenia, a potem znalazł zakład produkujący sprzęt rolniczy. Podobną pracę wykonywał również na Białorusi.

Do polskiego zakładu trafił przez agencję pośrednictwa pracy. Oznacza to, że część wynagrodzenia, które mogłoby trafić bezpośrednio do niego, otrzymuje firma pośrednicząca.

– Zakład bardzo przypomina ten w Smorgoniach. Ale jeśli na Białorusi płacono akordowo – w zależności od wydajności – to w Polsce zarabiam za godziny. Pracujemy nad osprzętem do traktorów: robimy siewniki, kosiarki, kopaczki – wszystko, czego potrzebują rolnicy.

Wymagania jakościowe są wyższe

Trudność pracy i wymagania dotyczące kwalifikacji w Polsce są podobne jak na Białorusi — zauważa Mikołaj. Zdarza się, że pracy jest nawet mniej, ale za to wymagania jakościowe są wyższe. Na polskim zakładzie można zarobić średnio od 1000 do 1500 dolarów. Mężczyzna dodaje, że to niemal dwa razy więcej niż na Białorusi.

— Warunki pracy na hali to około +17 stopni. Na Białorusi było o 5–7 stopni chłodniej. Tak samo jak tam — nie dają mleka za szkodliwość, ale za to karmią za darmo w stołówce. Z minusów — samodzielnie trzeba rejestrować obecność w systemie komputerowym i wpisywać wykonane zadania. Do tego trzeba było się przyzwyczaić.

Metal, z którym pracuje Mikołaj, nie różni się znacząco, ale urządzenia w Polsce — według jego obserwacji — są nowsze i mocniejsze. Na Białorusi spawał dwutlenkiem węgla, teraz — mieszanką argonu i dwutlenku węgla. Ten drugi wariant daje lepsze jakościowo spawy i jest łatwiejszy w pracy — tłumaczy.

To nie najwyższy poziom dla spawacza

Zdaniem Mikołaja, w Polsce spawacz może zarabiać znacznie więcej. Wszystko zależy od kwalifikacji i warunków umowy.

— Jeśli pracujesz przez agencję, część [kosztów pracodawcy] trafia do pośrednika. Ale jeśli zatrudnisz się bezpośrednio i dobrze się sprawdzisz, można negocjować podwyżkę. Tutaj cenią fachowców. Można pracować po 10 godzin i więcej, żeby dorobić. Ja nie zostaję — i tak mi wystarcza.

Praca przy osprzęcie do maszyn rolniczych — to nie najwyższy poziom dla spawacza.

— To, co robię teraz — kosiarki, pługi — to nie jest szczyt możliwości. Spawam części, czasem nawet nie wiem, do czego konkretnie trafią. Każdy robi swój etap. Ale na przykład spawacze, którzy pracują na wiatrakach na środku Bałtyku, zarabiają zupełnie inne pieniądze. Tam odpowiedzialność jest ogromna i ryzyko wysokie. Próbowałem swoich sił w czymś takim w 2016 roku. Coś wychodziło, coś nie. Może jeszcze do tego wrócę — zastanawia się Mikołaj.

Porównać białoruskie i polskie traktory Mikołaj się nie podejmuje — uważa, że to sprawa rolników i tych, którzy na nich pracują. Ale różnicę w podejściu zauważa.

— Na Białorusi, gdzie siła robocza jest tania, rolnik raczej sam zespawa uszkodzoną część — spawarkę ma prawie każdy. W Polsce — zawiezie do producenta i wymieni w ramach gwarancji.

„Jeśli masz zły dźwięk, ludzie przestaną przychodzić”. Białorusin opowiedział, jak otwierał klub nocny w Białymstoku

Aleksander (imię zmienione) wraz ze wspólnikiem otworzył w Białymstoku klub nocny Balance. Miejsce skierowane jest do młodzieży, a króluje w nim muzyka elektroniczna. Inwestycje w projekt wyniosły ponad 100 tys. dolarów – Białorusini planowali wydać mniej, ale na początku nie wzięli pod uwagę specyfiki polskiego rynku klubowego. Jak on działa i dlaczego dobry dźwięk to kwestia przetrwania – Aleksander opowiedział MOST.

Zdecydowali się zaryzykować

W Białorusi Aleksander również prowadził działalność klubową – organizował duże imprezy. W 2020 roku przeprowadził się do Białegostoku, rozpoczął studia na lokalnej uczelni i postanowił: jeśli ma zostać w tym mieście, to tylko z pasją.

– Samo otwarcie klubu nie wystarczy – trzeba wiedzieć, dla kogo się to robi – mówi Aleksander. – Studiowałem w Białymstoku i wiem, czego chce lokalna młodzież.

Na początku 2024 roku Aleksander i jego partner znaleźli odpowiedni lokal w centrum miasta – 275 metrów kwadratowych przy ulicy Malmeda. Wcześniej w tym miejscu działały już trzy kluby nocne, ale żaden z nich nie utrzymał się długo. Białorusini postanowili zaryzykować.

– Choć przed nami funkcjonowały tu inne lokale, musieliśmy wszystko robić od zera: malowaliśmy ściany i podłogę, budowaliśmy izolację akustyczną, szatnię. To był nasz pierwszy biznes w Polsce i postanowiliśmy zainwestować na serio. Oczywiście na początku wydawało się, że będzie taniej – ale szybko wyszły na jaw różne niuanse.

Balance Klub / Facebook
Balance Klub / Facebook

„Na Białorusi ludzie bawią się w klubie jakby to była ostatnia noc. W Polsce – to bardziej relaks”

Największym wydatkiem okazało się wyposażenie. Jak mówi Aleksandr, szczególnie ważna była inwestycja w dźwięk – dla sceny elektronicznej to kwestia przetrwania.

– Jeśli masz zły dźwięk, ludzie przestaną przychodzić. W Polsce klub musi sam zapewnić sprzęt dla DJ-ów. Na Białorusi jest odwrotnie – DJ-e przyjeżdżają ze swoim sprzętem. Tego nie uwzględniliśmy w budżecie, ale trzeba było kupić drogi sprzęt: konsole, ekrany, lasery – opowiada.

W rezultacie inwestycje w projekt przekroczyły 100 tysięcy dolarów.

Aleksandr przyznaje, że otwarcie klubu w Polsce jest ogólnie trudniejsze niż na Białorusi. Konkurencja jest większa, a wymagania bardziej restrykcyjne.

– Na Białorusi zainwestowalibyśmy dwa razy mniej. A tutaj, w samym Białymstoku, działa 13 klubów nocnych. Chcesz, żeby ludzie przychodzili? Trzymaj poziom. Ale są też plusy: tutaj możesz zaprosić każdego DJ-a z Europy. Niedawno graliśmy z DJ-em ze Szkocji. Na Białorusi to obecnie trudne – niewielu Europejczyków chce tam jechać.

Aleksandr zwraca również uwagę na różnice kulturowe między publicznością w Polsce i na Białorusi.

– Na Białorusi ludzie przychodzą do klubu, żeby zaszaleć, jakby to była ostatnia noc. W Polsce to raczej forma odpoczynku. A klienci są uprzejmi. Jak ktoś przypadkiem stłucze szklankę w barze, to sam proponuje posprzątać i jeszcze zostawia napiwek.

Klub Białorusinów działa trzy dni w tygodniu: w czwartki, piątki i soboty. Zespół stara się organizować tematyczne imprezy, są też wieczory z darmowym wejściem dla młodzieży.

– Nasza publiczność to głównie Polacy, ale przychodzą też obcokrajowcy: Hiszpanie, Portugalczycy, Ukraińcy, Białorusini. Nie dzielimy ludzi według narodowości. Często sam bywam w klubie i widzę, jak różni ludzie rozmawiają ze sobą. Chcemy pokazać, że w Białymstoku może być popularna muzyka elektroniczna: techno, hard techno, drum’n’bass. Nie tylko pop i disco polo.

Balance Klub / Facebook
Balance Klub / Facebook

„Pierwszy rok – to był test”

Aleksandr nie ukrywa: pierwszy rok był trudny.

– Wiedzieliśmy, że pierwszy rok to będzie sprawdzian. Czy damy radę się utrzymać, poradzić sobie z trudnościami. Tak, były błędy, były wzloty i upadki, ale zaczęliśmy się rozwijać. Widzimy światełko w tunelu i zaczynamy zbierać pierwsze owoce – mówi.

Na imprezy do klubu przychodzi średnio około 100 osób. Na topowe wydarzenia – nawet 500. Ale nawet przy takiej frekwencji do pełnego zwrotu inwestycji jeszcze daleko.

– Taki biznes jak klub zwraca się w ciągu trzech lat – to klasyka w dużym mieście. W Warszawie może udałoby się zwrócić koszty w rok. Albo – przeciwnie – szybciej byśmy zbankrutowali. Białystok ma inną dynamikę. Znaleźliśmy swoją niszę i stawiamy na imprezy. Żeby odzyskać zainwestowane pieniądze, potrzebujemy jeszcze trochę czasu.

Od wspólnych treningów do biegowego klubu. Historia TEA.M RUN z Białegostoku

Zaczęło się cztery lata temu od wspólnych przebieżek dla kobiet. Z czasem ta inicjatywa przekształciła się w pełnoprawny klub biegowy w Białymstoku. Tak narodziła się historia TEA.M RUN. Białorusinka Tatsiana Kulevich opowiada, jak zainspirował ją Białystok i jak stworzyła społeczność biegaczy, która połączyła emigrantów z Białorusi i Ukrainy.

Tatsiana mieszka w Białymstoku od czterech lat. Została zmuszona do opuszczenia Grodna w 2020 roku. Po wyborach prezydenckich została zatrzymana i wyrzucona z uniwersytetu. Już w Polsce zaczęła organizować wspólne biegi. Jak mówi, nie jest profesjonalną sportsmenką, ale bieganie zawsze było jej pasją — w czasie emigracji pomogło jej zachować równowagę psychiczną i odnaleźć innych Białorusinów.

— Myślę, że wielu Białorusinów, którzy opuścili ojczyznę po 2020 roku, zna to uczucie — czujesz się bezwartościowy na emigracji, wszystko zostawiłeś i musisz zaczynać od nowa. Bieganie pomagało mi się uspokoić i uporządkować myśli. Chciałam się tym podzielić z innymi.

Pomysł wspólnych treningów pojawił się prawie od razu po przyjeździe. Tatsiana nie miała w Białymstoku ani bliskich, ani przyjaciół, a odbudowanie kręgu społecznego było dla niej kluczowe. Dzięki Klubowi Kobiet Fundacji Okno na Wschód na pierwszy trening przyszło 10 osób.

Białorusinki zaczęły spotykać się co tydzień w środy na godzinne biegi, wkrótce dołączyli też mężczyzny. Treningi odbywają się już czwarty rok — dziś miłośnicy biegania spotykają się dwa razy w tygodniu: w środy i niedziele. Klub ma nawet własnego trenera.

W 2023 roku do klubu zaczęli dołączać Ukraińcy. Emigranci zjednoczyli się pod wspólną nazwą TEA.M RUN (od słowa tea – herbata), bo po każdym treningu biegacze piją razem herbatę — to właśnie ten element stał się symbolem wspólnoty.

— Nie tylko biegamy, ale też przy herbacie rozmawiamy o codziennych sprawach. Dlatego symbolem naszego klubu są: herbata, bieganie i Białystok. To nas połączyło.

Według Tatsiany wspólne biegi naprawdę zbliżyły emigrantów — dziś spotykają się nie tylko na treningach, ale też odwiedzają się prywatnie, biorą udział w biegach masowych w Białymstoku i okolicach. Organizują również własne wydarzenia sportowe, jak noworoczny bieg klubowy.

— Najbardziej cieszy mnie, kiedy widzę, że udało się kogoś zainspirować do biegania i zdrowego trybu życia. Przychodzą do nas ludzie, którzy nigdy wcześniej nie biegali, a po kilku miesiącach pokonują swoje pierwsze 5 kilometrów.

bieg
Tatsiana Kulevich (z prawej) podczas ceremonii wręczenia nagród.
Fot. archiwum prywatne / Tatsiana Kulevich

Tatsiana podkreśla, że na stworzenie klubu wpłynęła także atmosfera Białegostoku — tego brakowało jej w Grodnie.

— W Białymstoku bardzo dużo ludzi biega, w Grodnie tego nie było. Tu w każdej części miasta można spotkać biegacza. Dużo młodzieży, dużo wydarzeń biegowych. To bardzo inspirujące. Teraz przygotowujemy się do kolejnego sezonu Kresowe Trail — biegu przez miasteczka i wsie Podlasia. W zeszłym roku mieliśmy jedną z najliczniejszych drużyn. Czekamy też na coroczną miejską sztafetę Plum Ekiden. W 2023 roku wystawiliśmy aż 7 drużyn, w tym roku chętnych jest jeszcze więcej. Sztafeta bardzo integruje zespół — każdy czuje odpowiedzialność za innych. Dla wielu naszych biegaczy to najważniejszy start w sezonie.

W TEA.M RUN są też biegacze ultramaratońscy. W 2024 roku Tatsiana, jako jedna z nielicznych z klubu, przebiegła 106 km w Supraślu na Bison Ultra, a pół roku później — 64 km podczas Ultra Śledź. Na jej koncie znajduje się również Korona Polskich Maratonów.

— Początkowo z mężem chcieliśmy się nauczyć biegać 70 km, żeby móc kiedyś symbolicznie wrócić z Białegostoku do Grodna — to odległość między tymi miastami. Ale emigracja trwa już piąty rok i powrót staje się coraz mniej realny. Grodno jest jednocześnie blisko i bardzo daleko. Dziś Białystok to nasz dom, tutaj nauczyliśmy się pokonywać nie tylko 70 km, ale i 100, a czasem nawet więcej. W klubie wzajemnie się motywujemy. Dziś TEA.M RUN to jak jedna biegowa rodzina, którą w Białymstoku zna i szanuje coraz więcej osób.