W Białymstoku przechodzień uderzył Białorusina i kazał mu „wracać do siebie”. Teraz sam musi odpracować winę

W Białymstoku przechodzień uderzył Białorusina i kazał mu „wracać do siebie”. Teraz sam musi odpracować winę

Zdjęcie ma charakter ilustracyjny. Źródło: Cottonbro Studio / Pexels.com.

MOST
MOST

28 lipca 2025, 10:30

Rastisłau doprowadził do ukarania mężczyzny, który znieważył go na tle narodowościowym. Do incydentu doszło jeszcze w 2023 roku. Szczegóły sprawy w rozmowie z MOST opowiedziała Diana, która występowała jako świadek.

Diana nie zachowała dokumentów, które pozwoliłyby odtworzyć przebieg postępowania. MOST przedstawia historię wyłącznie z relacji kobiety.

„Nagle podbiegł i uderzył w nos”

Latem 2023 roku Diana odwiedziła swojego znajomego Rastisława w Białymstoku. Trwały akurat obchody Dni Miasta, młodzi ludzie spacerowali po centrum. Z naprzeciwka szła para — mężczyzna i kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat. Chodnik był niemal pusty, mimo to mężczyźni zderzyli się barkami.

— Mój kolega odsunął się na bok, a tamten nie — po prostu go popchnął. Poszliśmy dalej. Oni też — wspomina Białorusinka. — Po kilku metrach obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy, że on też na nas patrzy. I w pewnym momencie nagle podbiegł i z całej siły uderzył mojego kolegę czołem w nos. I krzyknął: „Spie*dalaj na Ukrainę”. Powiedzieliśmy, że jesteśmy z Białorusi, a on: „Spie*dalaj na Białoruś”.

Rastisław ledwo utrzymał się na nogach. Gdy Diana upewniła się, że wszystko z nim w porządku, zaczęła nagrywać napastnika telefonem, żeby utrwalić jego twarz.

W momencie, gdy włączyła nagrywanie, żona agresora zaczęła go ciągnąć za rękę i próbowała jak najszybciej odejść. Kiedy para się oddalała, Diana ruszyła za nimi, nadal filmując.

— Szłam za nimi jakieś 300 metrów. Było strasznie. On się co chwilę oglądał, jakby zaraz miał na mnie ruszyć. Ale i tak nagrywałam — mówi.

„Tym się nie zajmują”

W tym czasie Rastisław zdążył wezwać policję. Ale agresora i jego żony już nie było — odjechali miejskim autobusem.

— Policjanci powiedzieli, że sprawdzą trasę, ale raczej ich nie znajdą. I dodali: „Idźcie na komisariat i złóżcie zawiadomienie” — wspomina Diana.

Następnego dnia młodzi ludzie najpierw udali się na obdukcję. Lekarze stwierdzili jednak, że chłopak nie odniósł widocznych obrażeń.

Następnie udali się na komisariat, ale i tam spotkało ich rozczarowanie — funkcjonariusze odmówili przyjęcia zawiadomienia i poradzili zgłosić sprawę do prokuratury.

— Podobno jeśli bójka jest jeden na jeden, to się tym nie zajmują. Zajmują się dopiero wtedy, gdy uczestniczy w niej co najmniej trzy osoby. A tak to trzeba iść do prokuratury — relacjonuje Diana. — Ja już musiałam wracać. Tydzień później [kolega] poszedł do prokuratury sam. Dostał tłumacza i opowiedział, co się stało.

„Wskazałam sprawcę”

Około cztery miesiące po incydencie Dianę wezwano na przesłuchanie na policję w miejscu jej zamieszkania.

Kobieta wspomina, że przesłuchanie trwało około dwóch godzin i było bardzo drobiazgowe.

— Policjantka najpierw zapytała, czy wystarczająco dobrze znam język polski, żeby opisać sytuację. Powiedziałam: „Tak” — opowiada Diana. — Potem nastąpił szczegółowy, pozbawiony emocji opis całego zdarzenia. Policjantka zapisywała dosłownie wszystko: kto w którą stronę się obrócił, kto na kogo spojrzał, co miał na sobie, co powiedział.

W trakcie przesłuchania odbyło się również okazanie.

— Pokazali mi kilka portretów. Bez wahania wskazałam sprawcę — mówi Białorusinka. — Dobrze go zapamiętałam. Mam przecież nagranie.

„Mówił, że to nie on, że został oczerniony”

Proces odbył się w Białymstoku — tam, gdzie doszło do incydentu. Do tego czasu Rastisław zdążył już przeprowadzić się do innego miasta. Oboje jednak zostali wezwani do sądu i specjalnie przyjechali, by wziąć udział w rozprawie.

— Tam znowu go zobaczyliśmy. Niezbyt miło było patrzeć mu w oczy. Jego żona nie zeznawała przeciwko niemu: nic nie widziała, nic nie słyszała — opowiada Diana. — Najpierw przesłuchano mnie, potem mojego kolegę — osobno. Kiedy ja zeznawałam, on musiał wyjść, kiedy on zeznawał — ja. I nasz sprawca również zeznawał w naszej obecności. Twierdził, że to nie on, że został niesłusznie oskarżony.

Diana podkreśla, że proces dotyczył nie pobicia, lecz znieważenia na tle narodowościowym. Mimo braku innych dowodów winy, sąd przyznał im rację.

— Chłopak to programista, ja mam wyższe wykształcenie. Pytali nas zresztą o to w sądzie. A on — jakiś pijaczek. Wiadomo, że nie poszlibyśmy ot tak oczerniać przypadkowego człowieka spotkanego na ulicy. Nie szlibyśmy za nim z kamerą, żeby po pół roku złapać go w sądzie — mówi kobieta. — Poza tym plątał się w zeznaniach i wyraźnie kłamał.

Według Diany, prokurator wnioskował o pięć lat ograniczenia wolności. Ostatecznie jednak sąd wymierzył łagodniejszą karę — 120 godzin prac społecznych w ciągu trzech miesięcy.

— [Gdy ogłoszono wyrok] nie krzyczał. Tylko spuścił wzrok. Powiedziano mu, że może się odwołać — relacjonuje. — Naszym celem było dać mu nauczkę. Gdyby wtedy po prostu przeprosił, nie ciągnęlibyśmy tego dalej. Ale on nawet nie okazał skruchy. A sędzia była bardzo sympatyczna. Powiedziała, że Polacy też mieszkają w Anglii i że trzeba traktować wszystkich z szacunkiem.

Podobne artykuły