Ostatni obrońca Grodna albo historia Stefana, który musiał opuścić swoje rodzinne miasto

Grodno, Ilustracja w radzieckiej gazecie 2 1939 r
98-letni Stefan Choсiej mieszka dziś w Dąbrowie Białostockiej, zaledwie 40 kilometrów od Grodna – miasta, w którym się urodził. Przez całe życie marzył o powrocie do rodzinnego domu, ale nigdy nie udało mu się tego zrealizować. Po pierwsze, wziął udział w obronie Grodna przed Armią Czerwoną we wrześniu 1939 roku, po drugie – nie miał już dokąd wracać: w rodzinnym domu mieszkali już inni ludzie.
Stefan przyszedł na świat w Grodnie w 1927 roku. Mieszkał tam do 1939 roku, a później, razem z rodzicami, musiał przenieść się na wieś. Do Grodna nigdy już nie wrócił na stałe.
– Jestem grodnianinem, chociaż moi rodzice pochodzili z innych miejscowości. Na początku nasza rodzina mieszkała nad Niemnem, przy ulicy Mostowej – tam właśnie się urodziłem. Mama pracowała w fabryce tytoniowej i pilnowała, by robotnicy nie wynosili papierosów. Ojciec natomiast najpierw był zatrudniony w żydowskim tartaku. W pobliżu mieszkał poseł nazwiskiem Krasiński – to on mnie ochrzcił w kościele franciszkanów. Był to szanowany człowiek, który pewnego dnia zaprosił mojego ojca do prorządowej partii OZN (Obóz Zjednoczenia Narodowego). Niedługo później ojciec został sekretarzem tej partii w Grodnie. Zarabiał dobrze, dzięki czemu mogliśmy kupić kamienicę w mieście.
Poza Stefanem w rodzinie były jeszcze dwie starsze siostry.
Z opowieści Stefana wynika, że jego ojciec w latach 30. zarabiał w Grodnie bardzo dobrze. Rodzina, oprócz własnego domu w mieście, zbudowała też porządną letniskową willę na wsi, uprawiała ogród i warzywa.
– Żyło nam się w Grodnie bardzo dobrze. Pamiętam, jak chodziłem do zoo, do parku miejskiego, muzeów i do kina. W tamtych czasach w Grodnie działało aż pięć kin. Do dziś pamiętam ich nazwy: „Helios” przy Brygidzkiej, „Apollo” przy Dominikańskiej, „Pan” przy Pocztowej, „Mały Lux” przy Gorodnichańskiej i „Uciecha” przy Orzeszkowej. Chodziłem tam na filmy, kiedy tylko chciałem, bo byłem skarbnikiem klasy i mieliśmy specjalne legitymacje. Uczniowie chodzili po mieście w szkolnych mundurkach z paskami – każda szkoła miała inny kolor: moja „Mickiewiczówna” była w kolorze żółtym, „Batorówka” w czerwonym i tak dalej.
Pogromy żydowskie
W wieku ośmiu lat Stefan był świadkiem dużego pogromu Żydów w Grodnie. Ludzi wchodził do żydowskich sklepów, wyrzucali towar na ulicę i coś zabierał dla siebie.
– W tamtym czasie w Grodnie mieszkało wielu Żydów – może nawet więcej niż Polaków. Centrum miasta było wyraźnie żydowskie. Największy pogrom miał miejsce w 1935 roku, gdy jeden Żyd zabił przyjezdnego marynarza. Na jakiejś zabawie marynarz poznał żydowską dziewczynę i poszedł z nią, ale dogonił go inny chłopak w bramie i uderzył w plecy – zabił.
Podczas pogrzebu tego Polaka ksiądz na cmentarzu wygłosił patriotyczną mowę. Po pochówku wszyscy ruszyli na Żydów.
Przez trzy dni młodzi chłopcy w wieku 18–20 lat chodzili z pałkami i tłukli witryny żydowskich sklepów, a my – dzieci – szliśmy za nimi. Kazano nam wszystko ze sklepów wyrzucać na ulicę. Pamiętam, że na placu Batorego był porządny sklep z rowerami, radiami i instrumentami muzycznymi – wszystko wyrzucaliśmy. Krzyczeliśmy wtedy: „Bij Żyda”, a na każdym rogu pisano: „Nie kupuj u Żyda”.
W centrum stała policja i wojsko, ale nikt nie próbował zatrzymać pogromu. Wtedy w Grodnie panowała totalna anarchia. Kto chciał, mógł wynosić ze sklepów, co tylko chciał.
– Jedyne, co wziąłem, to cukierki w szklanym słoiku. Do domu ich nie przyniosłem – schowałem pod drzewem. Bałem się, że mama się dowie. Zresztą nie pozwalano mi chodzić na pogromy – uciekałem z domu. Trzeciego dnia pogromy w Grodnie się skończyły, ludzie się uspokoili.

Nie powiedziałbym, że Polacy źle odnosili się do Żydów w Grodnie – wszyscy żyli razem w jednym mieście. Ale czasami zdarzały się napięcia, które prowadziły do konfliktów.
Stefan miał też żydowską sąsiadkę, Annę. Była młodsza od niego i bardzo mu się podobała.
– Woziłem ją na rowerze, do lasu nawet dojeżdżaliśmy. Nie mieliśmy problemu z tym, że ja jestem Polakiem, a ona Żydówką. Przyjaźniliśmy się i podobaliśmy się sobie. Dopiero za Niemców wszystko się zmieniło. Gdy przyjechałem do miasta, zobaczyłem ją – szła drogą i płakała, a ja szedłem chodnikiem jak zwykły przechodzień. Później zabrano ją do getta i tyle. Nigdy więcej się nie widzieliśmy.
Gotowi oddać życie za Polskę
We wrześniu 1939 roku dobre życie rodziny Chociejów w Grodnie dobiegło końca. Wybuchła II wojna światowa, a ojciec Stefana poszedł walczyć z Niemcami. Tymczasem do Grodna wkroczyły wojska sowieckie. Stefan, jego matka i siostry mogli zostać deportowani na Syberię lub rozstrzelani – ale to się nie wydarzyło.
– Ojca powołano do wojska jeszcze przed wojną. Wiedzieliśmy, że Niemcy zaatakują Polskę, ale wszyscy mówili, że nasz kraj jest silny i da odpór. Wojska było dużo, szczególnie w Grodnie. Niemcy pierwszego dnia wojny przeprowadzili naloty. Bomby spadły m.in. na mosty i skład amunicji w lesie. Ale do miasta nie weszli. Nikt nie spodziewał się, że wejdą Sowieci. Dzisiaj mamy telewizję i radio – wtedy nie było szybkiej informacji. Tylko komuniści i część Żydów przygotowywali się na przyjście Sowietów. Zakładali czerwone opaski, tworzyli milicję, wskazywali drogi. Mówiono, że po drugiej stronie Niemna, przy fabryce tytoniowej, nawet bramę powitalną postawili.
Gdy niektórzy Żydzi zaczęli witać Rosjan, Polacy – patrioci – rozpoczęli przygotowania do obrony miasta. Razem z resztkami wojska na ulicach pojawili się studenci i harcerze.
– Moje starsze siostry poszły do obrony, więc i mnie wciągnęły. Byliśmy patriotami i gotowi byliśmy oddać życie za Polskę. Obrona Grodna toczyła się w kilku miejscach. Gdy Sowieci weszli do miasta, byłem przy Orzeszkowej, blisko szkoły jednej z sióstr. Mieli kilka karabinów, butelki z benzyną – czekali na czołgi. Staliśmy pod mostem. Kiedy pierwszy czołg nadjechał, wybiegliśmy i rzuciliśmy butelkami. Jeden czołg podpaliliśmy. Był ze mną Ryszard Neumann – protestant, syn komisarza policji. Zginął od kul z drugiego czołgu. Możliwe, że po nim przejechali. Mnie raniło w rękę, miałem przestrzeloną czapkę i ubranie. Udało mi się uciec z innym chłopcem.
Bólu na początku nie czułem, dopiero potem zobaczyłem, co się stało. Siostra i chłopak zaprowadzili mnie do lekarza. Założono mi gips. Od tej pory nie wychodziłem z domu.

Wszyscy się bali
Stefan przyznaje, że po obronie miasta nie wychodził na ulicę, bo ludzie mogli go rozpoznać i wydać sowieckim żołnierzom.
– Było strasznie. Gdyby jakiś Żyd dowiedział się, że brałem udział w obronie, to szybko by mnie wydał. Ale mieliśmy szczęście – nikt naszej rodziny nie zdradził. Przez dwa tygodnie mieszkaliśmy jeszcze na Brygidzkiej, a potem wyjechaliśmy. Nie było co jeść, sklepy były zamknięte, panował głód. Mama podjęła decyzję o wyjeździe z Grodna. Pociągiem dotarła do Sokółki, poprosiła o pomoc dziadka. Po jakimś czasie dziadek przyjechał furmanką i zabrał nas do wsi Poganica. Tak opuściłem rodzinne miasto. Nie zdążyliśmy zabrać wszystkich rzeczy, ale na wsi mieliśmy porządny dom z wygodami.
Ojciec Stefana wrócił do Grodna pod koniec 1939 roku. Spędził dwa miesiące w sowieckiej niewoli, ale go wypuszczono, bo dobrze mówił po rosyjsku. Przyjechał do rodziny na wieś i się tam ukrywał – bał się, że znów go zabiorą.
Do Grodna wrócił tylko za Niemców
W 1940 roku Stefan zaczął naukę w wiejskiej szkole, gdzie uczył się rosyjskiego i niemieckiego. Do rodzinnego miasta wrócił dopiero podczas niemieckiej okupacji.
– Wieś nie była tak daleko od Grodna, ale tam było bezpieczniej. Jesienią 1941 roku wybuchł pożar i uratowałem małe dziecko z płonącego domu. Sam się poparzyłem. Dwa miesiące leżałem i nic nie widziałem. Skóra schodziła, siostra się mną opiekowała. Później postanowiliśmy z ojcem pojechać do Grodna. Poszliśmy na Zamkową do znajomego żydowskiego lekarza – wtedy jeszcze nie było getta. Lekarz złapał się za głowę i powiedział: „Dobrze, że przyprowadziliście mi tego chłopca”. Ojciec wrócił na wieś, a ja zostałem w Grodnie w naszym domu, gdzie mieszkał dozorca. Musiałem odwiedzić tego lekarza około dziesięć razy. Spotykałem się wtedy ze znajomymi. Jeden z nich powiedział: „Co ty, głupi jesteś, że płacisz Żydowi za leczenie? Niemcy otworzyli szpital przy Mostowej”.
Następnego dnia Stefan poszedłem tam. Przyjął go lekarz w mundurze wojskowym i białym fartuchu. Obejrzał rany, coś zrobił i zakleił.
– Nawet mnie nie bolało i nie wziął pieniędzy – leczyli za darmo. Po kilku zabiegach opuściłem Grodno i wróciłem rowerem na wieś. Od tamtej pory nie wróciłem już do Grodna na stałe. Mieszkaliśmy na wsi, na własnej ziemi. Strach nie pozwalał wrócić do rodzinnego miasta.

„Gdyby otworzyli granicę, na kolanach bym wrócił”
Od 1941 roku Stefan był w Grodnie tylko raz – w czasach radzieckich, na zaproszenie znajomych. Teraz jest gotów wrócić do tego miasta.
– Najpierw Sowieci w Grodnie szukali inteligencji, potem Niemcy. Wywozili i rozstrzeliwali takich ludzi. Może uratowało nas to, że opuściliśmy Grodno. Do rodzinnego miasta wróciłem dopiero w 1984 roku – razem z żoną.
Jeszcze przed wyjazdem często śniło mi się, że idę przez jakiś kościół i naciskam pedał organów, a miechy się poruszają. Nie wiedziałem, gdzie to jest. Gdy wszedłem do kościoła franciszkanów i wszedłem na chór, zrozumiałem – to było to miejsce. Tam, gdzie mnie ochrzczono. Wyobraźcie sobie – całe życie jeden i ten sam sen, a to był kościół w Grodnie. I to od dzieciństwa…
W tamtym czasie nasz dom przy Brygidzkiej jeszcze stał, ale mieszkali tam wojskowi. Dziś tęsknię za Grodnem. Gdyby tylko otworzyli granicę – wróciłbym na kolanach. Najbardziej tęsknię za Niemnem, za wszystkim. To moje rodzinne miasto. Chciałbym tam nawet umrzeć.
Ta historia pochodzi z cyklu wspomnień starszych mieszkańców Grodna, którzy zostali zmuszeni do opuszczenia swojego domu. W 2025 roku w Białymstoku ukaże się trzecia część tych wspomnień pod tytułem „Ostatni świadkowie Grodna”.