„Jestem w szoku, że naprawdę istniejesz”. Białoruska tatuażystka „uciekła” do Polski — dziś klienci przyjeżdżają do niej nawet z Tajwanu

„Jestem w szoku, że naprawdę istniejesz”. Białoruska tatuażystka „uciekła” do Polski — dziś klienci przyjeżdżają do niej nawet z Tajwanu

djęcie z jej archiwum Nadi

MOST
MOST

21 maja 2025, 10:00

Nadia ma 25 lat, z czego 10 zajmuje się tatuażem. W 2022 roku, z powodu represji, musiała opuścić Białoruś. Przeprowadzka, dokumenty, legalizacja – praca jako tatuażystka musiała zejść na dalszy plan. Ale tylko na chwilę. Już po roku miała klientów z różnych krajów, a wzory, które publikuje na Pintereście, zbierają tysiące zapisów. MOST porozmawiał z Nadią o tym, jak zbudować karierę od nowa i pozostać artystką, nawet gdy wszystko wokół się wali.

„Patrzyłam na maszynkę z przerażeniem i ekscytacją”

Nadia rysuje od dziecka, dlatego poszła do Kolegium Sztuki im. Achremczyka na wydział malarstwa sztalugowego — tak jak jej mama. To właśnie tam, jak przyznaje, poczuła wolność twórczą i zaczęła szukać własnego języka wizualnego, który później przekształcił się w styl tatuażu.

Tatuaże pojawiły się w jej życiu, gdy miała 15 lat. Wtedy kupiła swoją pierwszą maszynkę i zaczęła pracować jako uczennica w studiu tatuażu. Na początku maszynka po prostu leżała – było strasznie, ale też ekscytująco.

— Patrzyłam na nią z przerażeniem i w napięciu. W internecie nie było wtedy tak dużo informacji o tym, jak to działa, jak robić to bezpiecznie. W końcu mama nie wytrzymała i powiedziała: „Dobrze, pomożemy ci finansowo. Idź się ucz porządnie”. Poszłam więc na indywidualny kurs do tatuażysty — jeszcze zanim to stało się modne — wspomina Nadia.

Pierwsze tatuaże zrobiła jeszcze w trakcie nauki, a potem zaczęła pracować w domu — we własnym małym studiu.

„Patrzyłam wokół — tyle złych tatuaży”

W 2022 roku, wraz z początkiem wojny i nasilającymi się represjami ze strony białoruskich władz, Nadia i jej partner zdecydowali się na wyjazd.

— W pewnym momencie stało się jasne, że nie można już zwlekać. Trzeba po prostu wstać i jechać. Tyle.

Pierwszym punktem na mapie po wyjeździe był Gdańsk. Nadia planowała dołączyć tam do biznesu przyjaciół — to miał być nowy początek. Ale się nie udało. Czekając na legalizację i dokumenty, żyła z oszczędności, bo nie mogła pracować. W tym czasie uczyła się języka polskiego.

Tatuaże pozostawały w tle, ale myśli o nich nie dawały spokoju.

— Nie dało się już wytrzymać. Ręce mnie aż swędziały. Patrzyłam wokół — tyle złych tatuaży. Po prostu nie mogłam spokojnie na to patrzeć — wspomina. — W pewnym momencie poczułam, jakbym zapomniała, jak to się w ogóle robi. Tęskniłam za materiałem, za samym uczuciem. Jasne, robiłam szkice, ale to nie to samo. Gdy nie dziarasz regularnie, ręce tracą precyzję.

tatu
Praca Nadi. Zdjęcie z jej archiwum.

„Czułam, że mogę się tutaj odnaleźć”

Gdy dokumenty były już w rękach, Nadia postanowiła: czas zaczynać od nowa — ale tym razem w Warszawie.

— W Gdańsku się nie ułożyło. Przeprowadziliśmy się z partnerem do Warszawy: tutaj było więcej perspektyw, więcej ludzi, więcej szans — mówi. — Poza tym znałam już język i mogłam normalnie się porozumiewać. Czułam, że mogę się tu odnaleźć.

Zarejestrowała działalność gospodarczą i skorzystała z ulg podatkowych dla początkujących przedsiębiorców.

— Przez pierwsze miesiące płaci się obniżoną stawkę — tłumaczy. — Chociaż księgowość to osobna bolączka. Drogo, ale bez księgowego się nie da.

Zobaczyła projekt — i następnego dnia przyjechała ze Słowacji

Dziś Nadia ma stabilny napływ klientów, a większość przychodzi po jej charakterystyczny styl. Około połowę stanowią Polacy, kolejną część — obcokrajowcy, reszta to Białorusini. Klienci przyjeżdżają z Niemiec, Danii, Tajwanu, Francji, Singapuru, Czech, Słowacji — niektórzy tylko na kilka dni, specjalnie, by trafić na sesję.

— Miałam dziewczynę z Tajwanu, która przyjechała specjalnie. Jedna klientka z Połocka najpierw przyjeżdżała do mnie do Mińska, a teraz przyjeżdża z Krakowa. Zrobiła już dwie ręce, część pleców, klatkę piersiową. Zaprzyjaźniłyśmy się — do dziś robi tatuaże tylko u mnie.

Są też tacy, którzy trafiają na nią przypadkiem — przez TikToka lub Pinteresta.

— Nie powiem, że jakoś specjalnie się promowałam. Po prostu algorytmy zadziałały jak trzeba i moje prace trafiły do właściwych ludzi w odpowiednim czasie. Była dziewczyna ze Słowacji, znalazła mój wzór na Pintereście i zapisała. Zobaczyła, że jestem w Polsce i od razu się umówiła. Powiedziała: „Jestem w szoku, że naprawdę istniejesz i można do ciebie przyjechać”. Wsiadła z chłopakiem w autobus i przyjechała następnego dnia — opowiada Nadia. — A projekt, który wybrała, wisiał już od roku. Jest superpopularny na Pintereście.

„Był w jakimś lekkim płaszczu — marzł, trząsł się, ale przychodził”

Niektórzy przyjeżdżają nie tylko po pojedynczy tatuaż, ale po całe projekty. Jeden klient z Paryża najpierw znalazł Nadię na TikToku. Długo obserwował, a potem się zdecydował — i przyjechał na pięciodniową sesję, żeby „wytatuować plecy”.

— Zaproponowałam mu lotos i dwa żurawie — kompozycyjnie wyglądało to bardzo mocno. A on od razu: „Robimy”. Bez żadnych dodatkowych pytań. Byłam w szoku — śmieje się Nadia. — Potem przyleciał na pięć dni, codziennie pracowaliśmy po cztery godziny. Jeszcze zgubił bagaż. Chodził w jakimś cienkim płaszczu — marzł, trząsł się, ale przychodził. Biedny chłopak. Teraz robimy mu rękę.

Złoty czas tatuażu w Polsce

Kiedy Nadia zaczynała swoją przygodę z tatuażem, tatuatorów było mniej, a dostać się do nich było znacznie łatwiej. Dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej — konkurencja wzrosła, a nawet świetne portfolio nie gwarantuje zapisów.

— Są tatuatorzy, którzy pracowali w Polsce w latach 2015–2016 i opowiadają, że to był złoty czas. Tatuatorów było mało, a klientów pod dostatkiem. Można było robić byle co — i wciąż zarabiać stabilnie — mówi Nadia. — Ja tego okresu nie załapałam. Kiedy przyjechałam, rynek wyglądał już zupełnie inaczej.

Według niej dziś trzeba albo latami budować swoją markę, albo być „geniuszem autopromocji” — błyskawicznie odpowiadać na wiadomości, umieć sprzedawać siebie i swoje projekty, prowadzić media społecznościowe. To już nie tylko praca artystki — to biznes i ciągła walka o uwagę.

— Jeśli nie odpiszesz komuś w ciągu dwóch godzin, to on już poszedł do kogoś innego. Albo jesteś jego konkretnym wyborem, albo masz perfekcyjnie działający system sprzedaży. A to zupełnie osobna umiejętność — tłumaczy.

„Chyba jestem gwiazdą. Tyle że to nic nie znaczy”

Prace Nadii rozeszły się po Pintereście bez żadnej reklamy — po prostu dlatego, że „wpisały się w nastrój”. Jej styl jest graficzny, delikatny, każda linia przypomina kreskę ołówka. Szybko stał się rozpoznawalny. Do tego stopnia, że klienci czasem przynoszą jej własne projekty — nie mając pojęcia, kto jest ich autorką.

— Była taka sytuacja: ktoś znalazł mój wzór i przyszedł do mnie właśnie z nim. Mówi: „Chciałbym dokładnie to”. A ja patrzę i widzę, że to moja praca — śmieje się Nadia. — Dopiero w trakcie rozmowy zorientował się, że trafił właśnie do autorki tego projektu.

tatu
Praca Nadi. Zdjęcie z jej archiwum

Niektóre rysunki Nadii mają miliony wyświetleń i tysiące zapisów na Pintereście

— Wchodzę na Pinterest i myślę sobie: „Chyba jestem gwiazdą Pinteresta” — mówi z ironią. — Tyle że ten „tytuł” nic nie znaczy. Ludzie zapisują, inspirują się, ale rzadko szukają autora. Po prostu ładny obrazek znikąd.

Własne, bezpieczne miejsce

Obecnie Nadia razem z trzema koleżankami otwiera własne studio tatuażu w Warszawie. Przestrzeń, w której można pracować według własnych zasad i nie dostosowywać się do cudzego rytmu.

— Zrozumiałyśmy, że chcemy czegoś swojego. Miejsca, które będzie bezpieczne, spokojne i estetyczne. Gdzie po prostu można robić to, co się kocha — mówi.

Lokal znalazły szybko — potem przyszedł czas na remont. Projekt studia wziął na siebie chłopak jednej z dziewczyn — z zawodu architekt. Pomógł z układem pomieszczenia, wybrał materiały, sam układał mikrocement.

— Szlifowałyśmy ściany na zmianę. Chodziłam w masce, goglach, cała w pyle — jak Walter White (główny bohater amerykańskiego serialu „Breaking Bad”, który gotował metamfetaminę w białym kombinezonie i masce — przyp. MOST). Tylko zamiast mety miałyśmy marzenie — śmieje się Nadia. — Żartowałyśmy, że to nasz roboczy uniform, żeby wreszcie zacząć zarabiać.

Dziewczyny dzielą czynsz i inne wydatki po równo. Wszystko jest przemyślane — od oświetlenia po grafik pracy. To nie salon ani fabryka, lecz mała twórcza społeczność, w której każda czuje się dobrze — tak Nadia opisuje miejsce, które właśnie tworzą.

Podobne artykuły