„Jestem w szoku, że naprawdę istniejesz”. Białoruska tatuażystka „uciekła” do Polski — dziś klienci przyjeżdżają do niej nawet z Tajwanu

djęcie z jej archiwum Nadi
Nadia ma 25 lat, z czego 10 zajmuje się tatuażem. W 2022 roku, z powodu represji, musiała opuścić Białoruś. Przeprowadzka, dokumenty, legalizacja – praca jako tatuażystka musiała zejść na dalszy plan. Ale tylko na chwilę. Już po roku miała klientów z różnych krajów, a wzory, które publikuje na Pintereście, zbierają tysiące zapisów. MOST porozmawiał z Nadią o tym, jak zbudować karierę od nowa i pozostać artystką, nawet gdy wszystko wokół się wali.
„Patrzyłam na maszynkę z przerażeniem i ekscytacją”
Nadia rysuje od dziecka, dlatego poszła do Kolegium Sztuki im. Achremczyka na wydział malarstwa sztalugowego — tak jak jej mama. To właśnie tam, jak przyznaje, poczuła wolność twórczą i zaczęła szukać własnego języka wizualnego, który później przekształcił się w styl tatuażu.
Tatuaże pojawiły się w jej życiu, gdy miała 15 lat. Wtedy kupiła swoją pierwszą maszynkę i zaczęła pracować jako uczennica w studiu tatuażu. Na początku maszynka po prostu leżała – było strasznie, ale też ekscytująco.
— Patrzyłam na nią z przerażeniem i w napięciu. W internecie nie było wtedy tak dużo informacji o tym, jak to działa, jak robić to bezpiecznie. W końcu mama nie wytrzymała i powiedziała: „Dobrze, pomożemy ci finansowo. Idź się ucz porządnie”. Poszłam więc na indywidualny kurs do tatuażysty — jeszcze zanim to stało się modne — wspomina Nadia.
Pierwsze tatuaże zrobiła jeszcze w trakcie nauki, a potem zaczęła pracować w domu — we własnym małym studiu.
„Patrzyłam wokół — tyle złych tatuaży”
W 2022 roku, wraz z początkiem wojny i nasilającymi się represjami ze strony białoruskich władz, Nadia i jej partner zdecydowali się na wyjazd.
— W pewnym momencie stało się jasne, że nie można już zwlekać. Trzeba po prostu wstać i jechać. Tyle.
Pierwszym punktem na mapie po wyjeździe był Gdańsk. Nadia planowała dołączyć tam do biznesu przyjaciół — to miał być nowy początek. Ale się nie udało. Czekając na legalizację i dokumenty, żyła z oszczędności, bo nie mogła pracować. W tym czasie uczyła się języka polskiego.
Tatuaże pozostawały w tle, ale myśli o nich nie dawały spokoju.
— Nie dało się już wytrzymać. Ręce mnie aż swędziały. Patrzyłam wokół — tyle złych tatuaży. Po prostu nie mogłam spokojnie na to patrzeć — wspomina. — W pewnym momencie poczułam, jakbym zapomniała, jak to się w ogóle robi. Tęskniłam za materiałem, za samym uczuciem. Jasne, robiłam szkice, ale to nie to samo. Gdy nie dziarasz regularnie, ręce tracą precyzję.

„Czułam, że mogę się tutaj odnaleźć”
Gdy dokumenty były już w rękach, Nadia postanowiła: czas zaczynać od nowa — ale tym razem w Warszawie.
— W Gdańsku się nie ułożyło. Przeprowadziliśmy się z partnerem do Warszawy: tutaj było więcej perspektyw, więcej ludzi, więcej szans — mówi. — Poza tym znałam już język i mogłam normalnie się porozumiewać. Czułam, że mogę się tu odnaleźć.
Zarejestrowała działalność gospodarczą i skorzystała z ulg podatkowych dla początkujących przedsiębiorców.
— Przez pierwsze miesiące płaci się obniżoną stawkę — tłumaczy. — Chociaż księgowość to osobna bolączka. Drogo, ale bez księgowego się nie da.
Zobaczyła projekt — i następnego dnia przyjechała ze Słowacji
Dziś Nadia ma stabilny napływ klientów, a większość przychodzi po jej charakterystyczny styl. Około połowę stanowią Polacy, kolejną część — obcokrajowcy, reszta to Białorusini. Klienci przyjeżdżają z Niemiec, Danii, Tajwanu, Francji, Singapuru, Czech, Słowacji — niektórzy tylko na kilka dni, specjalnie, by trafić na sesję.
— Miałam dziewczynę z Tajwanu, która przyjechała specjalnie. Jedna klientka z Połocka najpierw przyjeżdżała do mnie do Mińska, a teraz przyjeżdża z Krakowa. Zrobiła już dwie ręce, część pleców, klatkę piersiową. Zaprzyjaźniłyśmy się — do dziś robi tatuaże tylko u mnie.
Są też tacy, którzy trafiają na nią przypadkiem — przez TikToka lub Pinteresta.
— Nie powiem, że jakoś specjalnie się promowałam. Po prostu algorytmy zadziałały jak trzeba i moje prace trafiły do właściwych ludzi w odpowiednim czasie. Była dziewczyna ze Słowacji, znalazła mój wzór na Pintereście i zapisała. Zobaczyła, że jestem w Polsce i od razu się umówiła. Powiedziała: „Jestem w szoku, że naprawdę istniejesz i można do ciebie przyjechać”. Wsiadła z chłopakiem w autobus i przyjechała następnego dnia — opowiada Nadia. — A projekt, który wybrała, wisiał już od roku. Jest superpopularny na Pintereście.
„Był w jakimś lekkim płaszczu — marzł, trząsł się, ale przychodził”
Niektórzy przyjeżdżają nie tylko po pojedynczy tatuaż, ale po całe projekty. Jeden klient z Paryża najpierw znalazł Nadię na TikToku. Długo obserwował, a potem się zdecydował — i przyjechał na pięciodniową sesję, żeby „wytatuować plecy”.
— Zaproponowałam mu lotos i dwa żurawie — kompozycyjnie wyglądało to bardzo mocno. A on od razu: „Robimy”. Bez żadnych dodatkowych pytań. Byłam w szoku — śmieje się Nadia. — Potem przyleciał na pięć dni, codziennie pracowaliśmy po cztery godziny. Jeszcze zgubił bagaż. Chodził w jakimś cienkim płaszczu — marzł, trząsł się, ale przychodził. Biedny chłopak. Teraz robimy mu rękę.
Złoty czas tatuażu w Polsce
Kiedy Nadia zaczynała swoją przygodę z tatuażem, tatuatorów było mniej, a dostać się do nich było znacznie łatwiej. Dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej — konkurencja wzrosła, a nawet świetne portfolio nie gwarantuje zapisów.
— Są tatuatorzy, którzy pracowali w Polsce w latach 2015–2016 i opowiadają, że to był złoty czas. Tatuatorów było mało, a klientów pod dostatkiem. Można było robić byle co — i wciąż zarabiać stabilnie — mówi Nadia. — Ja tego okresu nie załapałam. Kiedy przyjechałam, rynek wyglądał już zupełnie inaczej.
Według niej dziś trzeba albo latami budować swoją markę, albo być „geniuszem autopromocji” — błyskawicznie odpowiadać na wiadomości, umieć sprzedawać siebie i swoje projekty, prowadzić media społecznościowe. To już nie tylko praca artystki — to biznes i ciągła walka o uwagę.
— Jeśli nie odpiszesz komuś w ciągu dwóch godzin, to on już poszedł do kogoś innego. Albo jesteś jego konkretnym wyborem, albo masz perfekcyjnie działający system sprzedaży. A to zupełnie osobna umiejętność — tłumaczy.
„Chyba jestem gwiazdą. Tyle że to nic nie znaczy”
Prace Nadii rozeszły się po Pintereście bez żadnej reklamy — po prostu dlatego, że „wpisały się w nastrój”. Jej styl jest graficzny, delikatny, każda linia przypomina kreskę ołówka. Szybko stał się rozpoznawalny. Do tego stopnia, że klienci czasem przynoszą jej własne projekty — nie mając pojęcia, kto jest ich autorką.
— Była taka sytuacja: ktoś znalazł mój wzór i przyszedł do mnie właśnie z nim. Mówi: „Chciałbym dokładnie to”. A ja patrzę i widzę, że to moja praca — śmieje się Nadia. — Dopiero w trakcie rozmowy zorientował się, że trafił właśnie do autorki tego projektu.

Niektóre rysunki Nadii mają miliony wyświetleń i tysiące zapisów na Pintereście
— Wchodzę na Pinterest i myślę sobie: „Chyba jestem gwiazdą Pinteresta” — mówi z ironią. — Tyle że ten „tytuł” nic nie znaczy. Ludzie zapisują, inspirują się, ale rzadko szukają autora. Po prostu ładny obrazek znikąd.
Własne, bezpieczne miejsce
Obecnie Nadia razem z trzema koleżankami otwiera własne studio tatuażu w Warszawie. Przestrzeń, w której można pracować według własnych zasad i nie dostosowywać się do cudzego rytmu.
— Zrozumiałyśmy, że chcemy czegoś swojego. Miejsca, które będzie bezpieczne, spokojne i estetyczne. Gdzie po prostu można robić to, co się kocha — mówi.
Lokal znalazły szybko — potem przyszedł czas na remont. Projekt studia wziął na siebie chłopak jednej z dziewczyn — z zawodu architekt. Pomógł z układem pomieszczenia, wybrał materiały, sam układał mikrocement.
— Szlifowałyśmy ściany na zmianę. Chodziłam w masce, goglach, cała w pyle — jak Walter White (główny bohater amerykańskiego serialu „Breaking Bad”, który gotował metamfetaminę w białym kombinezonie i masce — przyp. MOST). Tylko zamiast mety miałyśmy marzenie — śmieje się Nadia. — Żartowałyśmy, że to nasz roboczy uniform, żeby wreszcie zacząć zarabiać.
Dziewczyny dzielą czynsz i inne wydatki po równo. Wszystko jest przemyślane — od oświetlenia po grafik pracy. To nie salon ani fabryka, lecz mała twórcza społeczność, w której każda czuje się dobrze — tak Nadia opisuje miejsce, które właśnie tworzą.